18 maja 2020

Teofil lenartowicz cz. 14 Moje życie i samolot - "Potęga internetu"

Teofil, mój lotniczy przyjacielu, serdecznie Ci                 

dziękuję za wyrażenie zgody na udostępnianie
cyklicznie Twoich jakże wspaniałych tekstów 
publikowanych na Twoim blogu -
Moje życie i samolot na moim portalu. 
Tak nawiązana współpraca z pewnością 
pozwoli  na szersze i skuteczne dotarcie do 
naszych odbiorców. Łączę lotnicze 
pozdrowienia
Jasiu M.

Moje zdjęcie


piątek, 23 października 2015


Potęga Internetu


O potędze Internetu i okupacyjnej przeszłości

            Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy jakiego ogromnego przewrotu w dziedzinie komunikacji dokonał Internet. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w wielu wioskach oddalonych od większych skupisk ludzkich nie było ani jednego telefonu. W miastach tylko nieliczni mieli telefony, a pozostali na poczcie godzinami czekali na połączenie często bezskutecznie. Dzisiaj w dobie Internetu mogę rozmawiać z każdym i każdym zakątku świata, nawet widząc rozmówcę. Mogę też kilku kliknięciami w komputerze wysłać teks, który natychmiast obleci cały świat i będzie dostępny wszystkim. Wielu przeważnie starszych osób nie docenia potęgi Internetu, a ja doceniłem ją w pełni dopiero wówczas, kiedy na swoim blogu wszedłem w statystykę. Ogarnęło mnie zdumienie, bo tylko w październiku dokonano 1670 wejść w wielu krajach, nawet na krańcu świata, a miesiąc październik jeszcze się nie skończył i owe liczby zapewne wzrosną.
Polska
1336
Rosja
82
Stany Zjednoczone
81
Niemcy
61
Francja
36
Wielka Brytania
25
Portugalia
18
Czechy
13
Jersey
10
Włochy
8
 

Zostałem kiedyś zapytany, czy można żyć bez komputera i Internetu, potwierdziłem że można. Życie człowieka nie zależy bowiem od narzędzi jakimi się posługuje, lecz od innych wartości. Narzędzia jednak w tak ogromnym stopniu przyczyniają się  do rozwoju cywilizacji, że człowiek bez nich nie byłby tym czym jest. Tak jest z komputerem i Internetem. W dzisiejszym świecie wielu młodych ludzi nie potrafiłoby funkcjonować bez takich narzędzi jakimi są komputer i Internet.

            Jeszcze nie tak dawno, nie można było się przebić z publikacją do prasy, aby jakiś temat ważny społecznie opublikować w prasie. Nie jest moim celem rozważanie co decydowało, czy działała swoista cenzura, humor wydawcy, czy coś zupełnie innego. Pragnę jedynie dowieść, jak wiele dzięki komputeryzacji i Internetowi zmieniło się w zakresie dotarcia do najdalszych rzesz odbiorców.

            Z okazji dobroczynnego dzieła Internetu, pragnę dzisiaj przedstawić temat, który nie dostał się na łamy prasy w mieleckim środowisku. Dotyczy on żołnierza wyklętego Aleksandra Rusina ps. „Olek”. Osądźmy sami, czy był to warty publikacji temat. Cytuję poniżej skrócony nieco temat.

            Jeśli poruszamy sprawę bohaterów, to chciałbym abyśmy się zastanowili, co takiego dzieje się w naszym społeczeństwie, że nie potrafimy ich obronić przed szkalowaniem. Potrafimy wręczać medale, odznaczenia, ale nie potrafimy stanąć w ich obronie, jeśli obrażany jest ich honor. Może nie wszyscy wiedzą, że Rusin ps. „Olek” swą 17-letnią walką w konspiracji przysporzył sobie wielu wrogów. Są nimi ci którzy donosili na niego do Niemców, a później przez wiele lat do UB, ci którzy na goły tyłek dostali od niego za współpracę z UB, nawet ci którym uratował życie nie wydając w ręce wydających na nich wyrok. Ludzie ci po prostu nie mogą mu wybaczyć, że on  przeżył i stał się żywym świadectwem ich niechlubnych działań. To właśnie tacy ludzie i ich rodziny w własnym środowisku rozpowszechniają oskarżycielskie plotki, że „Olek” prowadził bandycką działalność. Chcą w ten sposób zatuszować niecne czyny swoich przodków. Sprawa jest o tyle poważniejsza, że nie były to tylko plotki, ale wręcz protestacyjna działalność w momencie, kiedy honorowano „Olka” za zasługi. Z protestem przyszli ludzie za wychwalanie w przemówieniu zasług „Olka”. Wytworzono w środowisku atmosferę wrogą „Olkowi”, aby nie dopuścić do jego pośmiertnego uhonorowania na obelisku w Przecławiu. Władze urzędu gminy dla świętego spokoju, aby uniknąć protestów, wolały umieścić na obelisku nic nie mówiący anonimowy tekst, niż uhonorować „Olka”.

            Zastanawiam się, czy działalność tych ludzi nie doprowadza do tego, że ówcześni historycy, lub pseudo historycy marginalizują działalność „Olka” do tego stopnia, że w nowo wydanych publikacjach odnajduję jedynie śladowe wzmianki o „Olku”, a co najbardziej oburza, to fakt robienia w tych publikacjach bohaterów właśnie z osób, którzy na to nie zasługują. Czy mnie człowiekowi pamiętającemu tamte czasy nie może się otwierać scyzoryk w kieszeni? Kiedy zaapelowałem do „Olka” organizacji kombatanckiej, do Zarządu Głównego ŚZŻAK, Kapituły Orderu Virtuti Militari i do posła, o wystąpienie na łamach prasy, w jego obronie, wszyscy nabrali wody w usta. Prezes organizacji kombatanckiej ograniczył się do listu do mnie, pozostali nie zajęli odpowiedniego stanowiska, aby zobligować podległe im organizacje do zajęcia się sprawą. Usłyszałem jedynie pochwały pod swoim adresem.  Milczeniem skwitowali sprawę historycy, władze samorządowe  i pozostałe mieleckie organizacje. Pod swoim adresem usłyszałem pogróżki, w prasie ukazał się list wnuka donosiciela na ”Olka”, zarzucający mu bandytyzm, o mnie rozpowszechniono opinię, że szkaluję Przecław, a z ust przedstawiciela prasy usłyszałem niekorzystny dla siebie zarzut. „Olek” tak się niesprawiedliwością przejął, że wkrótce po tym zmarł. Jeszcze przed samą śmiercią rozmawiałem z nim. Był kompletnie załamany. Zadaję pytanie, czy tak powinno zachować się społeczeństwo w stosunku do człowieka będącego bohaterem tej Ziemi? Czy w obronie jego godności i honoru ma dbać jedynie jego rodzina? Koniec cytatu.

            Żyję na tym świecie już 88 lat i pamiętam działalność „Olka”. Przypominam sobie jaka ogarniała ludzi apatia na wiadomości o zwycięstwach Niemców i widoków startujących rakiet V z Blizny. Świadczyły one o potędze Niemiec, co osłabiało nadzieję na wyzwolenie. Ale przypominam sobie także, jak wracała w serca nadzieja, gdy dowiadywaliśmy się o partyzanckich czynach oddziału „Olka”. Nie były to początkowo duże sukcesy, jednak mówiły że są ludzie którzy walczą mimo wszystko z Niemcami. Kiedy żołnierze „Olka” rozbroili niemieckiego żołnierza i zabrali mu motocykl, cieszyliśmy się. Kiedy w mleczarni zniszczyli urządzenia mleczarskie, to mogłem przez kilka dni napić się mleka, którego nie mieliśmy, bo musieliśmy oddać na kontyngent Niemcom. Cieszyliśmy się, chociaż tych uciech pod butem okupanta było tak niewiele. Trudy okupacyjnego życia potwierdza zamieszczony dokument o karze jaką otrzymał mój ojciec za niedostarczanie Niemcom mleka, którego nie mieliśmy, bo nasza krówka się nie doiła. Musieliśmy kupować mleko u sąsiadów i oddawać.



            Nie mam zamiaru prowadzić polemiki, na temat wyważania zasług „Olka”, bo każdy może mieć na sprawę bohaterstwa inny pogląd. Bohaterstwa nie da się zmierzyć, ani zważyć, ono po prostu w człowieku jest. Moim zdaniem na Ziemi Mieleckiej „Olek” Aleksander Rusin, obok innych bohaterów powinien być należycie upamiętniony. Uważam tak dlatego, że znam jego zasługi nie tylko z historii, ale pamiętam je z czasów i miejsca, kiedy się odbywały. Mogę do tego dodać, wiele spędzonego z nim czasu na rozmowach, o wielu tematach. Nie będę tu wyjaśniał jego zasług, chociaż nie wszystkim są znane, a do tego zeszło by sporo czasu, aby je opisać. Jedną z cech określającą jego wielkość, jest to, że był prostym, uczciwym człowiekiem, działającym niemal instynktownie w warunkach zagrożenia.        

            Pomimo ubiegającego czasu, sprawa stosunku do „Olka” niewiele się zmieniła. W prawdzie z okazji wydobycia dużej części rakiety V-2 w rejonie Blizny i dzięki jego informacji przekazanej rodzinie znowu o nim usłyszeliśmy, ale na tym się skończyło. Moim zdaniem tacy zasłużeni Żołnierze Wyklęci jak on i jego żona Maria powinni mieć priorytet w upamiętnianiu ich zasług. Jeśli nie zdobyliśmy się na odwagę walczyć o ich cześć przez 26 lat wolnej po transformacji ustrojowej Polski, to przynajmniej obecnie zrekompensujmy owe zaniedbanie. W dzisiejszej dobie, kiedy rozbudowujemy Polskę i powstają nowe obwodnice miast, nowe ronda, ulice i wiele innych obiektów, nadajemy im nazwy tych bohaterów.

            Apeluję do samorządów, aby z tej okazji pamiętali o zasługach bohaterów Ziemi Mieleckiej.  Nadając ich imieniem nazwy rond, ulic i obwodnic upamiętnimy ich czyny. Tacy ludzie jak „Olek”, jego żona Maria, Władysław Jasiński ps. „Jędruś”, czy Wojciech Lis zasługują na to. Zasługują na pamięć zamordowani za zdobywanie tajemnic rakiet V także Józef Bułaś, Józef Świder i Józef Wałek.

            Postarajmy się także zdobyć na to, aby dawać właściwy odpór tendencjom godzącym w cześć bohaterom ziemi, z której się wywodzą. Jednym z takich działań będzie upamiętnienie ich nazwisk na rynku w Przecławiu. Na obronę ich czci argumentów nam nie brakuje, więc zróbmy to. Nie zwlekajmy. Jesteśmy im to winni tym bardziej, że za ich życia nie otrzymali należytego uznania.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 23 październik 2015

17 maja 2020

Teofil lenartowicz cz. 13 Moje życie i samolot - "Listopadowe wydarzenia"

Teofil, mój lotniczy przyjacielu, serdecznie Ci                 

dziękuję za wyrażenie zgody na udostępnianie
cyklicznie Twoich jakże wspaniałych tekstów 
publikowanych na Twoim blogu -
Moje życie i samolot na moim portalu. 
Tak nawiązana współpraca z pewnością 
pozwoli  na szersze i skuteczne dotarcie do 
naszych odbiorców. Łączę lotnicze 
pozdrowienia
Jasiu M.

Moje zdjęcie



piątek, 22 listopada 2013


Listopadowe wydarzenia

            Listopadowe wydarzenia to spotkanie w klubie lotników „Loteczka” i w Śląskim Towarzystwie Genealogicznym, oraz kilka innych wydarzeń, które poniżej prezentuję.

            Spotkanie w klubie „Loteczka” odbyte 12 listopada rozpoczęło się mszą świętą za zmarłych lotników. Msza odbyła się na Gądowie, a odprawił ją ks. Prałat Czesław Majda, natomiast Ojciec Dominik wygłosił ciekawe kazanie poświęcone nie tylko zmarłym lotnikom, ale nawiązał do święta Niepodległości 11 Listopada. Po mszy starym zwyczajem zrobiliśmy zdjęcie poniżej przedstawione.


            Godzinę później spotkaliśmy się w „Orlim Gnieździe”, gdzie sekretarz Heniu Kucharski, wraz z pomagającą mu żoną, wydawał członkom nowe legitymacje. Pragnę w tym miejscu podkreślić, że legitymację z numerem jeden otrzymał pilot Stanisław Błasiak jako pomysłodawca i twórca Klubu. Wiceprezes Edward Sobczak zaproponował na następnym spotkaniu wystąpienie Władysława Czapskiego, który jako dziecko wywiezione na Syberię przebył drogę wyjścia z Armią Andersa ze Związku Radzieckiego do Iranu w 1942 roku. Uczestnicy poparli propozycję. Poniżej kilka zdjęć z "Loteczki"

            Spotkanie uświetniło wystąpienie Romana Szmita, który zaproponował złożyć napis na szalu podarowanym mu przez dziewczynę z Nepalu za drobną przysługę. Szal z napisami przekazał Sebastianowi Kawie, a ten wziął go na swoją wyprawę przelotu szybowcem nad najwyższym szczytem świata Mont Everestem. Sebastian z szybowcem znajduje się już na miejscu i ostatecznie przygotowuje się do swego przełomowego lotu. Szmit zaczął zbierać na nim podpisy dzieci ze starej kliniki na ul. Bujwida we Wrocławiu. W tej klinice przebywają dzieci chore na raka. Podopieczni tego szpitala czekają na otwarcie Przylądka Nadziei, nowoczesnej kliniki dla chorych na nowotwór, która zastąpi dotychczasową placówkę. Szmit postanowił pomóc. Usłyszał, że Sebastian wybiera się na lot szybowcem nad Himalajami, czyli i nad Nepalem. Pomyślał, że będzie to niesamowity symbol, ten szal wróci do swojej ojczyzny. Po locie nad Himalajami postanowił, że przeda go na akcji, a pieniądze przekaże na konto budowanego Przylądka Nadziei. Szal ze skarbonką został wystawiony na wrocławskim rynku właśnie w tym celu. Poniżej zdjęcia z szalem.
Na zdjęciu powyżej Sebastian Kawa z szalem, swoim ojcem Tomaszem i Romanem Szmitem, a poniżej Sebastian z ojcem i rozwiniętym szalem

 Powyżej Szmit w klubie "Loteczka" prezentuje szal przyglądającemu się Czapskiemu, a poniżej Szmit i Edward Sobczak pokazują szal na którym dokonano wpisu od wszystkich członków "Loteczki"


           Poniżej Roman Szmit na wrocławskim rynku z szalem i skarbonką z zebranymi darami na klinikę Dobrej Nadziei
Nieco więcej uwagi pragnę poświęcić filmowi o pilotce Janinie Lewandowskiej zamordowanej w Katyniu jedynej kobiecie. Ta młoda drobna dziewczyna w latach 30-tych minionego wieku była pierwszą w Europie kobietą wykonującą skok spadochronowy z najwyższej dostępnej wówczas wysokości. Jest to ciekawa historia posiadająca swój dalszy ciąg po II Wojnie Światowej i swój finał w 2005 roku. Wyświetlony na wyświetlaczu film wzbudził zainteresowanie zebranych, a poniżej przedstawiam skrótowo historię jej krótkiego i tragicznie przerwanego w Katyniu życia. Była córką generała Dowbor-Muśnickiego naczelnego dowódcy zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego. Kilka miesięcy przed wybuchem wojny wyszła za mąż za pilota instruktora Mieczysława Lewandowskiego, który podczas bitwy o Anglię walczył w 302 Poznańskim Dywizjonie Myśliwskim RAF. Janina Lewandowska po wybuchu wojny dostała się wraz innymi do niewoli sowieckiej, a następnie zamordowana w lesie katyńskim. Jak wiadomo w 1943 roku Niemcy odkryli masowe groby w Katyniu i odbyła się ekshumacja pomordowanych, gdyż Niemcy mieli okazję własne zbrodnie przykryć sowieckimi. W tym celu powołano międzynarodową komisję w skład której został powołany na świadka Polak Józef Mackiewicz. Całością ekshumacji kierował niemiecki antropolog profesor Gerhard Buhtz. Niemcy odkrywszy ciało jedynej zamordowanej kobiety ukryli ten fakt, gdyż nie pasował im do przedstawionej przez nich wersji. Jednakże zaintrygowany tym faktem Buhtz nakazał oddzielić czaszkę Lewandowskiej od reszty ciała i zabrał ją sobie jako eksponat wraz z sześcioma innymi czaszkami. Gerhard Buhtz był szefem ówczesnego zakładu Medycyny Sądowej w Breslau i tam właśnie zabrał owe czaszki. Niedługo później Buhtz zginął na froncie wschodnim, a czaszki doczekały się czasów, kiedy Breslau stał się Wrocławiem w PRL-u. Czaszki wraz z informacją ich pochodzenia odnalazł późniejszy kierownik Zakładu Medycyny Sądowej Wrocławskiej Akademii Medycznej profesor Bolesław Popielski. Znając wagę znaleziska postarał się je ukryć przed poszukiwaniami prowadzonymi przez NKWD, które poszukiwały jakichkolwiek śladów katyńskiego mordu we Wrocławiu. W czasie kiedy wypowiadane słowo Katyń było ciężkim przestępstwem, w poszukiwaniu śladów mordu katyńskiego uczestniczyło także UB spodziewając się, że Buhtz mógł zostawić w podległym mu zakładzie medycyny sądowej jakieś ślady. Przez całe lata udawało się ukryć tajemnicę czaszek, a następnym powiernikiem tajemnicy stał się profesor Bolesław Jagielski, który na łożu śmierci przekazał tajemnicę swym zastępcom prosząc, aby w odpowiednim politycznym klimacie ujawnili narodowi tajemnicę czaszek. Tak też się stało, bo doktorzy Tadeusz Dobosz i Jerzy Kawęcki wypełniając tajemnicę profesora ujawnili w 2003 roku na łamach Tygodnika Powszechnego owe czaszki i tajemnicę w nich zawartą. Udowodniono naukowo, że czaszki należą do polskich oficerów zamordowanych w 1940 roku w Katyniu. Badania czaszki Janiny Lewandowskiej trwały dłużej i dopiero metodą superprojekcji i techniki komputerowej wykazano, że jest to jej czaszka. Finałem owianej tajemnicy był pogrzeb 4 listopada 2005 roku, kiedy szczątki porucznik pilot Janiny Lewandowskiej spoczęły w rodzinnym grobowcu w Lusowie, pięknym zakątku nad jeziorem z pałacem i muzeum historii Powstania Wielkopolskiego.
            Dla mnie pamiętającego okupacyjne czasy, owa historia przypomniała przeszukiwanie przez rodziców list katyńskich publikowanych przez Niemców w gadzinówce Kurier Polski. Ojciec spodziewał się znaleźć na liście katyńskiej swego brata policjanta Henryka Lenartowicza, którego Sowieci pojmali w Berezne  nad Słuczem w 1939 roku. Na szczęście nie było go na liście katyńskiej. Został zesłany do lagru o najwyższym rygorze w Buchta Nachodka obok Władywostoku. Z armią Andersa wydostał się ze Związku Radzieckiego i zginął w Iraku, gdzie pochowany został na cmentarzu w Kanakhin. Pozostał po nim pamiętnik,  który wiele lat po wojnie odzyskałem, zrobiłem do niego odpowiednie opracowanie i opublikowałem. Tyle o Katyniu.

            Następnym listopadowym wydarzeniem było spotkanie w Śląskim Towarzystwie Genealogicznym w czwartek 14 listopada. Tematem było przyjęcie 2 nowych członków, oraz wystąpienie Andrzeja Szczudła w którym omówił sprawę organizacji rodzinnych zjazdów genealogicznych. Właśnie organizuje taki zjazd i chciałby, aby był idealnie zorganizowany pod każdym względem. W tym celu po omówieniu jak zamierza go zorganizować poprosił o uwagi, tych którzy organizowali zjazdy i mających wskazówki na co należy położyć najwięcej uwagi, aby zjazd stał się udany. Posypało się dużo uwag i wskazówek. Większość opowiadała się za robieniem zjazdu latem, jednak nie w miesiącach wakacyjnych. Osobiście wydaje mi się, że zależy to od środowiska w jakim zjazd się znajduje. Powinno się robić zjazdy w miejscach gdzie istnieją genealogiczne korzenie rodzinne, rozpoczynać mszą świętą, prezentować wykresy genealogiczne, odwiedzać zmarłych członków rodziny na cmentarzach, wygłaszać ciekawsze wspomnienia itd. Poniżej przedstawiam kilka fotek z tego ciekawego spotkania.








           
 Wydarzeniem bardzo przykrym stała się śmierć w wypadku lotniczym znanego mieleckiego pilota doświadczalnego majora Bogusława Mrozka lat 55. W niedzielę 17 listopada na lotnisku w Turbi obok Stalowej Woli oblatywał szybowiec Bekas-N, który po wystartowaniu z wysokości kilkunastu metrów spadł roztrzaskując się w kawałki. Wczoraj 21 listopada odbył się w Mielcu pogrzeb tego wspaniałego pilota i człowieka. Miałem okazję poznać Bodzia, bo tak go zwano. Jego uczynność przekraczała granice. Na zjeździe pilotów doświadczalnych w Świdniku woził mnie niepełnosprawnego ruchowo swoim samochodem poświęcając własne cele. Jego uczynność była wręcz zaskakująca. Żal serce ściska, kiedy odchodzą tacy ludzie.

 Powyżej zdjęcie Majora Bogusława Mrozka wojskowego emerytowanego pilota 21PW w Mielcu.


Teofil Lenartowicz

Wrocław, dnia 22 listopad 2013

16 maja 2020

Teofil lenartowicz cz. 12 Moje życie i samolot - " Spotkanie Dolnośląskiej Akademii Lotniczej i Klubu „Loteczka” 8.12.2015 "


Teofil, mój lotniczy przyjacielu, serdecznie Ci                 

dziękuję za wyrażenie zgody na udostępnianie
cyklicznie Twoich jakże wspaniałych tekstów 
publikowanych na Twoim blogu -
Moje życie i samolot na moim portalu. 
Tak nawiązana współpraca z pewnością 
pozwoli  na szersze i skuteczne dotarcie do 
naszych odbiorców. Łączę lotnicze 
pozdrowienia
Jasiu M.

Moje zdjęcie


czwartek, 17 grudnia 2015

            Spotkanie Dolnośląskiej Akademii Lotniczej i Klubu „Loteczka” 8.12.2015
            Na spotkanie z członkami DAL i wykład prof. Stanisława Januszewskiego we wtorek 8 grudnia 2015 szedłem z wielkim zainteresowaniem. Działo się tak dlatego, że po raz pierwszy spotkanie odbyło się w nowym miejscu, a jakie to było miejsce, warto poświęcić kilka chwil uwagi.

            Jak wiadomo do tej pory wykładów DAL wysłuchiwaliśmy na małym starym holowniku parowym o nazwie Nadbor, cumowanym na Odrze w rejonie Politechniki Wrocławskiej, gdzie na jego pokładzie znajduje się element Muzeum Odry Fundacji Otwartego Muzeum Techniki. Obecnie wykład seminaryjny odbył się na nowym, dużo większym  holowniku, przycumowanym przy samej burcie starego holownika Nadbor. Dzięki staraniom prof. Januszewskiego miasto przekazało ów holownik w celu urządzenia na nim dużo większego Muzeum Odry, gdzie jedno z pomieszczeń przeznaczone będzie jako muzeum lotnictwa, gdzie będziemy się spotykać.








            Kiedy po karkołomnych wyczynach dostałem się na pokład nowego holownika, zastałem tam kilku woluntariuszy pracujących przy urządzaniu pomieszczeń i zapracowanego po uszy profesora Januszewskiego, pod wodzą którego odbywa się remont pomieszczeń. To nic, że wykład prof. Januszewskiego odbył się w warunkach niedokończonego remontu. Ważne było, że odbył się w nowym większym pomieszczeniu, w którym będzie więcej miejsca, będą inne pomieszczenia, a także kilka innych udogodnień.

            Spotkanie jak zwykle rozpoczęliśmy od wzajemnych powitań i indywidualnych rozmów. Ojciec Dominik Orczykowski zaszczyciwszy nas swą obecnością, wyciągnął swoją nieodzowną komżę i wraz z nim odprawiliśmy modlitwę, a następnie połamaliśmy się opłatkiem składając sobie życzenia z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku 2016.





            Wykład seminaryjny prof. Januszewski wygłosił na temat wybranych, nieznanych dotychczas Polakach, pionierach lotnictwa w XIX  i początku XX wieku.


Rozwinęła się dyskusja i rozmowy, a po zakończeniu wykładu szybko pozbierałem się wracając do domu, by po obiedzie wziąć żonę Lidkę i wspólnie pojechać na następne spotkanie Klubu Lotników „Loteczka” w „Orlim Gnieździe”

            Przed spotkaniem jak zwykle wziąłem udział w zebraniu zarządu klubu, a następnie odbyło się spotkanie wszystkich przybyłych członków.








            Poinformowano obecnych, że w terminie do końca stycznia 2016 roku należy zgłaszać kandydatury osób do wyróżnienia Złote Lotki 2016, a propozycje przyjmuje Kapituła, której przewodniczącym jest Herbert Majnusz. Następnie 12 stycznia 2016 odbędzie się nasz tradycyjny opłatek, a 9 lutego 2016 będzie prelekcja Waldemara Wotki z Ligoty Dolnej. Kolega Jerzy Musiał powiadomił, że 12 grudnia 2015 organizuje spotkanie w Politechnice Wrocławskiej, w którego programie będą osiągnięcia w zakresie inżynierii lotniczej, oraz zwiedzanie sal dydaktycznych. Powiadomiono też członków Loteczki o Dolnośląskiej Akademii Lotniczej, że funkcjonuje już w innym obiekcie, o czym na wstępie wspominałem.




Pragnę też nadmienić, że wice prezes Loteczki Edward Sobczak sprezentował mi swojego autorstwa książkę pt. Wrocławskie miscellanea lotnicze.



            Należy na zakończenie wspomnieć, o atmosferze panującej na spotkaniach Loteczki. Są to spotkania przyjaciół z różnych środowisk lotniczych i rejonów niemal z całej Polski. Na spotkania zjeżdża się z Dolnego Śląska, przeważnie z Jeleniej Góry, Lubina i innych regionów cała Lotnicza Brać. Początkowo ja, przybysz z Mielca – drugiego końca Polski, czujem się nieswojo, nie mając nie tylko przyjaciół, ale też znajomych. Kiedy jednak spotkałem się z niezwykłą serdecznością, zrozumieniem i przyjaźnią zapragnąłem uczestniczyć w tych spotkaniach. Ciekawe tematy, rozmowy na znane mi lotnicze sprawy stały się stałym elementem mojego życia. A kiedy jeszcze spotkałem się z zainteresowaniem tego, co ja mam do powiedzenia z lotniczych spraw Mielca i jego historii, nic już nie pozwoli mnie z tego środowiska wyrwać. Nawet żona Lidka, nie mająca nic wspólnego z lotnictwem zapragnęła wstąpić do Loteczki i znalazła tu przyjaciół. Została przyjęta i chętnie jeździ ze mną na spotkania. Tacy serdeczni ludzie jak Stanisław Błasiak, Edward Sobczak, Bronisław Czapski, Henryk Kucharski, Stanisław Maksymowicz, ojciec Dominik Orczykowski, Bolesława Jońca i wielu innych stali się nie tylko moimi przyjaciółmi, ale też naszymi wspólnymi.

            Dzisiaj w morzu nienawiści, zakłamania i zła, jest to wartość bezcenna z której nie zamierzam zrezygnować.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 17 grudnia 2015