14 lutego 2011

Kiedy najtaniej kupić bilety lotnicze?

 

Kiedy najtaniej kupić bilety lotnicze?

Danuta Walewska 08-02-2011, ostatnia aktualizacja 08-02-2011 14:32

Najdrożej zapłacimy za bilety lotnicze kupowane w weekend. Analitycy taryf, zarządzający cenami często w ciągu tygodnia uzupełniają ofertę tanimi biletami

autor: Dominik Pisarek
źródło: Fotorzepa
Polskie Linie Lotnicze Lot ze swoimi promocjami w „szalone środy” wpisują się w cenowe tendencje panujące na tym rynku. Bilety lotnicze z reguły najdroższe są, kiedy kupuje się je w weekendy.
Najtaniej jest we wtorek i w środę. W całym światowym lotnictwie najwięcej zniżkowych ofert pojawia się w nocy z poniedziałku na wtorek i z wtorku na środę. Przy tym konkurencja bardzo dokładnie obserwuje taryfy i stara się je dostosować do rynku. Najczęściej już we czwartek, a najpóźniej w piątek ceny ponownie idą w górę.
Dwa tygodnie temu bilet na kwietniową podróż na trasie Chicago-Atlanta we wtorek i środę w liniach i Delta i American można było kupić za 209 dolarów i potem przez kolejnych 5 dni po 301 dolarów. Potem w kolejny wtorek i środę po 219 dolarów. I znów we wtorek i środę po 307 dol. Wczoraj znów były po 229 dol. — wyliczył Bob Harrel, analityk rynku lotniczego w USA.
Harrel zajmował się studiowaniem taryf lotniczych przez kilka lat. I Zauważył, że w czwartkową noc ceny biletów i to na wszystkich kontynentach i wszystkich przewoźników idą w górę. Początkowo jest to (w przeliczeniu) 20-30 złotych, potem następuje obserwacja tego, jaka była reakcja konkurencji. Jeśli okazuje się, że inne linie nie dały się „podpuścić”, bilety mogą stanieć już w poniedziałek wieczorem.
Cena biletu lotniczego jest również uzależniona od terminu podróży. Najtaniej jest, kiedy wyruszymy w podróż we wtorek, środę, lub sobotę. Znacznie drożej, kiedy jest to czwartek, piątek, albo sobotni wieczór. Wynika to i z tego, że linie lotnicze rzadko zarządzają miejscami podczas weekendu „dorzucając” do oferty tanie miejsca, kiedy zabraknie ich w sobotę lub niedzielę. A oferty promocyjne ogłaszane w piątek i sobotę mogą przejść niezauważone. Analitycy w każdej linii mogą w poniedziałek zdecydować, że tanich miejsc powinno być więcej. Naturalnie zawsze drogo jest w okolicach świąt i ich im bliżej, tym jest drożej.
Czasami, kiedy kupujemy bilet, system nas pogania. Na przykład wyświetla komunikat: — „w tej taryfie zostało jeszcze 5 miejsc”. To może być prawda, tyle że wcale to nie znaczy, że jeszcze tańsze miejsca nie są dostępne. Zdarza się i tak, że kiedy zaczynamy operacje kupna biletu, najtańsza opcja jest już niedostępna, a kolejna oferta droższa niemal dwukrotnie. Warto wtedy poczekać do wtorku — środy. — tłumaczy Bob Harrel. Jest szansa, że będzie znów taniej i bilet oferowany w sobotę za 1,5 tys. złotych w sobotę może okazać się dostępny za 900 złotych we wtorek wieczorem.
— Zarządzanie cenami nie jest proste, w końcu każdej linii zależy na tym, żeby sprzedać jak najwięcej biletów po jak najwyższych cenach. Ale nic nie kosztuje drożej, niż puste miejsce w samolocie- mówi Ike Anand, dyrektor ds strategii w Expedia Travel. Zgadza się, że dla niektórych klientów linii taka cenowa huśtawka jest denerwująca. W każdym razie jest oczywiste, że najlepsze ceny na przeloty w Stanach Zjednoczonych można złapać o 9 wieczorem we wtorek.
Generalnie jest tak, że im wcześniej kupujemy bilet, tym mniej zapłacimy. Praktycznie gwarancję niskiej ceny będziemy mieli wówczas, gdy kupimy bilet z przynajmniej 6-tygodniowym wyprzedzeniem.
To sytuacja na dzisiaj i w każdej chwili może się zmienić. Dużą rolę w popycie na taryfy promocyjne odgrywają portale społecznościowe zwłaszcza Twitter i Facebook, na których komunikują się poszukiwacze lotniczych okazji. Na razie przewoźnicy uważają, że są szybsi, niż ich klienci w komunikowaniu najlepszych ofert.
rp.pl

70. rocznica pierwszego zrzutu cichociemnych do Polski

 

70. rocznica pierwszego zrzutu cichociemnych do Polski

70 lat temu z Wielkiej Brytanii wystartował samolot z pierwszą ekipą cichociemnych, którzy zostali zrzuceni na terenie okupowanej Polski. W sumie do grudnia 1944 r. drogą lotniczą wysłano do kraju 316 polskich żołnierzy.

Pełniąc służbę w szeregach ZWZ-AK cichociemni stali się elitą Polski Walczącej.
Cichociemni, czyli żołnierze polscy szkoleni w Wielkiej Brytanii do zadań specjalnych (dywersji, sabotażu, wywiadu, łączności i prowadzenia działań partyzanckich), wysyłani byli do okupowanej Polski początkowo z Wielkiej Brytanii, a następnie, od końca 1943 r., z bazy we Włoszech. Wszyscy byli ochotnikami.
Organizacją przerzutów zajmowała się polska sekcja brytyjskiego Kierownictwa Operacji Specjalnych SOE (Special Operations Executive) wspólnie z Oddziałem VI Sztabu Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych, odpowiedzialnym za łączność z Komendą Główną ZWZ-AK.
Pierwszy zrzut, noszący kryptonim "Adolphus", miał miejsce w nocy z 15 na 16 lutego 1941 r. Na pokładzie brytyjskiego dwusilnikowego samolotu Whitley znalazło się trzech polskich skoczków: kpt. Stanisław Krzymowski ("Kostka"), por. Józef Zabielski ("Żbik") oraz kurier polityczny Czesław Raczkowski ("Włodek"). Po wielu godzinach niebezpiecznego lotu, którego trasa przebiegała bezpośrednio nad Niemcami, spadochroniarze zostali zrzuceni nie - jak planowano - pod Włoszczową w Kieleckiem, lecz na Śląsku Cieszyńskim pod Skoczowem, na terenach włączonych do Rzeszy.
Pierwszy przerzut cichociemnych do okupowanej Polski miał charakter eksperymentalny. Trasę przelotu uznano za zbyt niebezpieczną i na dziewięć miesięcy przerwano loty. Po wznowieniu misji do lotów nad Polskę wykorzystywano specjalnie przystosowane do tego typu zadań samoloty Halifax. Zmieniono również trasę przelotu, która przebiegała odtąd nad Danią lub Szwecją.
"Lot nad środkową Polskę wraz z powrotem trwał od 11 do 14 godzin. Latano nocami i to wyłącznie przy świetle księżyca, ponieważ Polska nie była objęta siecią radarową i piloci musieli polegać jedynie na swoim wzroku. W tej sytuacji zrezygnowano z lotów letnich, gdyż noce były wówczas za krótkie. W październiku 1943 roku zaczęto wykorzystywać do lotów także czteromotorowe amerykańskie Liberatory". ("Drogi cichociemnych", Warszawa 2010)
Pod koniec 1943 r. baza przerzutów do Polski została przeniesiona na południe Włoch do Brindisi.
W sumie w rekrutacji prowadzonej od lata 1940 do jesieni 1943 r. do służby w roli cichociemnych zgłosiło się 2413 oficerów i podoficerów Polskich Sił Zbrojnych. Ogółem przeszkolono 606 osób, a do przerzutu zakwalifikowano łącznie 579 żołnierzy i kurierów.
Od 15 lutego 1941 r. do 26 grudnia 1944 r. zorganizowano 82 loty, w czasie których przerzucono do Polski 316 cichociemnych (jeden z nich skakał dwukrotnie), wśród których znalazła się jedna kobieta - Elżbieta Zawacka "Zo". W ramach wspomnianych zrzutów do kraju wysłano także 28 kurierów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Spośród 316 cichociemnych dziewięciu zginęło przed dotarciem do celu: trzech poniosło śmierć z powodu rozbicia się samolotu u wybrzeży Norwegii, trzech innych zostało zestrzelonych nad Danią, a trzem skoczkom nie otworzyły się spadochrony.
W okupowanej Polsce cichociemni wchodzili w skład kierownictwa KG AK, byli żołnierzami Wachlarza, Związku Odwetu, Kedywu, zajmowali się szkoleniem, wywiadem, walczyli w oddziałach partyzanckich, uczestniczyli w sabotażu i działaniach dywersyjnych we wszystkich okręgach AK.
Do najbardziej znanych cichociemnych przerzuconych do Polski należeli: ostatni komendant główny AK gen. Leopold Okulicki, szef Oddziału II KG AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki, legendarny dowódca partyzancki z Gór Świętokrzyskich Jan Piwnik "Ponury", stojący na czele Centrali Służby Śledczej Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa mjr Bolesław Kontrym "Żmudzin".
91 cichociemnych walczyło w Powstaniu Warszawskim, poległo 18 z nich. W czasie wojny zginęło w sumie 103 cichociemnych. Dziewięciu zostało zamordowanych przez władze komunistyczne w powojennej Polsce.
źródło informacji: PAP

Jak Rosjanie pozbawili mjr. Protasiuka licencji

undefined

MAK dobierał przedstawione mu dane według uznania, mieszając doświadczenie załogi w podejściach wykonywanych "w trudnych warunkach atmosferycznych" z podejściami "w warunkach minimalnych dopuszczalnych dla załogi statku powietrznego"

Jak Rosjanie pozbawili mjr. Protasiuka licencji


fot. R. Sobkowicz
Rosjanie negatywnie zweryfikowali wiarygodność polskich danych potwierdzających aktualność minimum pogodowego do lądowania dowódcy rządowego tupolewa. Z drugiej zaś strony odgórnie założyli, że mjr Arkadiusz Protasiuk nie mógł brać udziału w cywilnych szkoleniach do wykonywania lotów międzynarodowych.

Analizując ustalenia raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego dotyczącego oceny przygotowania zawodowego członków załogi, można odnieść wrażenie, że rosyjscy eksperci bardzo dokładnie przebadali tę kwestię. Nic bardziej mylnego. MAK w swoich ocenach załogi był bezlitosny, choć uwagi opierał na niepełnych lub niepotwierdzonych "informacjach". Raport w tym zakresie wygląda tak, jak gdyby Rosjanie przyjęli zasadę, że wszystko, co może potwierdzić profesjonalizm polskich pilotów, należy zdeprecjonować. W ten sposób MAK uznał, że "przedstawione dane o odbyciu przez dowódcę statku powietrznego przygotowania do wykonywania lotów międzynarodowych od 14.01.2005 do 24.04.2005 w liniach lotniczych LOT budzą wątpliwości, ponieważ w tym okresie dowódca statku powietrznego wykonywał intensywnie loty...". Mowa łącznie o 32 dniach z tego okresu, w których mjr. Protasiuk wykonywał loty operacyjne: styczeń - 13 lotów, luty - 24 loty, marzec - 6 lotów, kwiecień - 17 lotów. MAK, nie widząc konieczności weryfikacji swoich wątpliwości u źródła, uznał, że dowódca załogi nie mógł jednocześnie uczestniczyć w kursie i wykonywać lotów. Przy czym w rzeczywistości mjr Protasiuk ukończył kurs teoretyczny na licencję liniową ATPL(A).
Taki sposób wnioskowania podważyła w swoich "Uwagach" strona polska. Jak wyjaśniono, "program kursu obejmował realizację 308 godzin zajęć, które prowadzone były w większości w godzinach popołudniowych, w tym również w soboty i niedziele". By sprawdzić, czy brał w nich udział mjr Protasiuk, MAK mógł zwrócić się do strony polskiej z prośbą o dostarczenie danych z ośrodka szkoleniowego PLL LOT SA, gdzie kurs się odbywał. Ale tego nie uczynił. Tymczasem biorąc pod uwagę już sam fakt, że na realizację programu szkoleniowego przeznaczonych było 101 dni, formułowanie daleko idących i krzywdzących mjr. Protasiuka wniosków było co najmniej niewłaściwe. Gdyby ośrodek szkolenia uznał, że pilot nie uczestniczył we właściwej liczbie godzin szkolenia, to nie wystawiłby certyfikatu zaliczającego kurs. Stwierdzenie MAK bezzasadnie podważa wiarygodność szkolenia przeprowadzonego w Certyfikowanym Ośrodku Szkolenia - uznali polscy eksperci.

Żonglowanie minimami
Co ciekawe, więcej dociekliwości Rosjanie wykazali, by zanegować potwierdzenie aktualności tzw. minimum meteorologicznego (60 x 800) dowódcy statku powietrznego. Jak uznali, w książce ewidencji lotów znajduje się nieuzasadniony wpis o potwierdzeniu minimum meteorologicznego podczas podejścia do lądowania na lotnisku w Brukseli z 11 lutego 2010 roku. Zdaniem MAK, tego dnia dolna podstawa chmur wynosiła tam 900 m, a widzialność określona została powyżej 10 kilometrów. Idąc tym tropem, zaznaczono, że potwierdzenie minimum jest obowiązkowe raz na 4 miesiące, a zatem uznając nieprawdziwość wpisu, ciągłość minimum dowódcy zdezaktualizowała się w lutym 2010 roku. MAK uznał też, że od czerwca 2008 roku dowódca statku powietrznego wykonał 16 podejść w warunkach meteorologicznych odpowiadających potwierdzeniu minimum 60 x 800, jednak wszystkie loty wykonywano do dużych portów lotniczych, wyposażonych w precyzyjne systemy podejścia do lądowania. Jak uznano, mjr Protasiuk jako dowódca statku powietrznego Tu-154 - według książki ewidencji lotów - sześciokrotnie wykorzystywał NDB podczas podejścia do lądowania, ostatni raz czynił to w grudniu 2009 roku, a wszystkie podejścia wykonywane były w zwykłych warunkach meteorologicznych.
Jak ustalili polscy eksperci, faktycznie od września 2008 roku (od zakończenia szkolenia dowódczego na Tu-154M) mjr Protasiuk wykonał tylko 6 zajść z wykorzystaniem NDB... pod warunkiem przyjęcia tylko w tym miejscu raportu niekorzystnego dla dowódcy sposobie liczenia owych zajść. Jak zauważyli polscy eksperci, "tym miejscu występuje niekonsekwencja dotycząca prowadzonej analizy wyszkolenia załogi. Polega ona na tym, że jeżeli przy podawaniu nalotu dowódczego jego wartość została określona po uwzględnieniu również nalotu dowódczego liczonego od momentu rozpoczęcia szkolenia dowódczego na tym typie statku powietrznego, to wobec tego wszystkie dalsze przytaczane w raporcie fakty muszą dotyczyć i być rozpatrywane od tego samego momentu czasowego. Nie można przedstawiać faktów/argumentów branych wybiórczo, ponieważ jest to mało obiektywne i nieprofesjonalne. Jeżeli autorzy tego Raportu chcą, aby w tym dokumencie był zachowany obiektywizm i ciąg logiczny prowadzonej analizy, to należało przytoczyć faktyczną ilość tych zajść, która powinna wynosić 16". Strona polska zauważyła również, że nie jest obiektywne stwierdzenie MAK, że "dowódca statku powietrznego miał przerwę ponad 5 miesięcy w wykonywaniu podejść do lądowania na Tu-154M w trudnych warunkach atmosferycznych". Bazując na takim stwierdzeniu, MAK uznał, że brak doświadczenia spowodował, iż 10 kwietnia 2010 roku cała załoga znajdowała się w sytuacji podwyższonego napięcia psychoemocjonalnego. W rzeczywistości mjr Protasiuk rzeczywiście miał 5-miesięczną przerwę w wykonywaniu podejść do lądowania, ale nie w "trudnych warunkach atmosferycznych", ale "w warunkach minimalnych dopuszczalnych dla załogi statku powietrznego", co stanowi zasadniczą różnicę, jeżeli chodzi o wymowę tego faktu. Sęk w tym, że MAK myli definicje "lotów w trudnych warunkach atmosferycznych" z "wykonywaniem podejść do lądowania przy minimalnych dopuszczalnych warunkach pilota/załogi". Tymczasem w trudnych warunkach atmosferycznych zarówno dowódca, jak i załoga wykonywali loty regularnie. Rosjanie w swoim raporcie wydali jednak jednoznaczną, negatywną ocenę pracy polskich pilotów, mimo że sami stwierdzili, iż "pełna ocena poziomu przygotowania zawodowego dowódcy statku powietrznego i członków załogi nie jest możliwa z powodu niedostarczenia przez stronę polską niezbędnej dokumentacji, potwierdzającej ich kwalifikacje (realizacja programów szkolenia, przygotowania naziemnego i lotniczego, danych z kontroli okresowych i kompleksowych z wykorzystaniem środków obiektywnej kontroli) oraz wyników szkolenia na symulatorach".

Marcin Austyn

Samolot bezzałogowy FlyEye czyli polskie firmy też potrafią


2011-02-10 14:45, ostatnia aktualizacja: 2011-02-10 15:32

Samolot bezzałogowy FlyEye czyli polskie firmy też potrafią (ZDJĘCIA)


Może się wznosić na 6000 m, pokonuje 300 km, startuje z ręki, waży 15 kg i mieści się plecaku. To nie sprzęt filmowego Jamesa Bonda ale polski bezzałogowy samolot obserwacyjny FlyEye.

Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku, a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. Fot. PAP/Andrzej GrygielDawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku, a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. Fot. PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
Gliwice, 10.02.2011. Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej GrygielGliwice, 10.02.2011. Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
Gliwice, 10.02.2011. Bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Flytronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej GrygielGliwice, 10.02.2011. Bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Flytronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
Gliwice, 10.02.2011. Bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Flytronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej GrygielGliwice, 10.02.2011. Bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Flytronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
Gliwice, 10.02.2011. Wojciech Szumiński, główny kostruktor prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye. Gliwicka firma Flytronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej GrygielGliwice, 10.02.2011. Wojciech Szumiński, główny kostruktor prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye. Gliwicka firma Flytronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
Gliwice, 10.02.2011. Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej GrygielGliwice, 10.02.2011. Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
Gliwice, 10.02.2011. Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej GrygielGliwice, 10.02.2011. Dawid Bielecki z zespołu lotniczego firmy Fly Tronic prezentuje bezzałogowy samolot FlyEye, 10 bm. w Gliwicach. Gliwicka firma Fly Tronic, będąca obecnie elementem grupy WB Electronic zaprojektowała i zbudowała pierwszy polski samolot obserwacyjny. Samolot waży ok. 11 kg, po złożeniu mieści się w dużym plecaku a jego składanie trwa ok. 15 minut. Samolot testowany jest m.in. przez polską armię. (ag/kkk) PAP/Andrzej Grygiel
Fot. PAP
  • Podobne

Jak dyplomaci samoloty sprzedawali

 

Jak dyplomaci samoloty sprzedawali

Danuta Walewska 12-02-2011, ostatnia aktualizacja 12-02-2011 12:58

Król Arabii Saudyjskiej chciał mieć samolot wyposażony tak, jak Air Force One prezydenta Busha. Prezydent Turcji zgodził się uznać Boeingi za najbardziej odpowiednie dla Turkish Airlines. Ale postawił warunek: NASA zaprosi astronautę z tego kraju do lotu kosmicznego.
Król Arabii Saudyjskiej chciał mieć samolot wyposażony tak, jak Air Force One prezydenta Busha (na zdjęciu)
źródło: Bloomberg
Król Arabii Saudyjskiej chciał mieć samolot wyposażony tak, jak Air Force One prezydenta Busha (na zdjęciu)
Premier Bangladeszu domagała się od Departamentu Stanu USA przywrócenia dla narodowego przewoźnika Biman Bangladesh Airlines praw do lądowaniu na nowojorskim lotnisku. Powód tych targów był jeden — wszyscy byli w podobnej sytuacji: narodowy przewoźnik stał przed decyzją: kupić Airbusy, czy Boeingi.
To tylko kilka przykładów politycznych ingerencji w kontrakty między firmami ujawnione przez organizację WikiLeaks, źródło najbardziej sensacyjnych przecieków na świecie. Jest tam także polski wątek. Opisuje podchody przywódców europejskich starających się zmusić Polskę do zakupów w Europie, a nie za Atlantykiem.

Ambasador, czy salesman

W każdej z tych spraw amerykańscy dyplomaci zachowywali się jak pracownicy działu marketingu. Przekonywali co do cen samolotów, ich możliwości i budowali wizje zachęt związanych z ich zakupem. Podobnie zachowywali się dyplomaci europejscy, nawet szefowie państw i rządów Unii Europejskiej, kiedy chodziło jakiś prestiżowy kontrakt dla Airbusa.
Dyplomatyczna korespondencja, przede wszystkim Departamentu Stanu USA, do której dotarł WikiLeaks dowodzi wykorzystywania wizyt państwowych na najwyższym szczeblu do dopinania zwykłych kontraktów handlowych. W dokumentach nie brak żądań łapówek, kiedy indziej wpłacenia konkretnych kwot na konta pośredników gotowych służyć jako„agenci”.
Ale i przedstawiciele Departamentu Stanu i samego Boeinga nie ukrywają, że rząd USA odgrywa ogromną rolę we wspieraniu sprzedaży samolotów i to pomimo podpisanego 30 lat temu porozumienia, w którym przywódcy USA i Unii Europejskiej zobowiązali się do odsunięcia polityki od takich transakcji. Podobnie robią i Europejczycy.
— Gospodarka Stanów Zjednoczonych w coraz większym stopniu jest uzależniona od eksportu do szybko rozwijających się krajów, takich jak Chiny, czy Indie, kraje Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej — mówi otwarcie Robert D. Hormats, podsekretarz w Departamencie Stanu. W tej sytuacji lobbowanie na rzecz amerykańskich firm, aby mogły sprzedać drogie maszyny i urządzenia, takie jak właśnie samoloty, czy elektrownie jest w tej chwili w centrum strategii rządu Baracka Obamy w jego wysiłkach wyprowadzenia kraju z recesji.

Sprzedaż i polityka

Według informacji Departamentu Stanu 70 proc. wpływów Boeinga, to kontrakty eksportowe. A koncern jest największym eksporterem w USA. Przy tym każdy miliard dolarów sprzedaży (49,5 mld dol. w 2010) przekłada się na 11 tys. miejsc pracy w gospodarce amerykańskiej. Robert Hormats, który wcześniej był w zarządzie Goldman Sachsa nie ukrywa, że taka polityka nie jest niczym nadzwyczajnym. —To po prostu realia 21 wieku. Rządy w tej chwili odgrywają większą rolę we wspieraniu swoich firm, więc i my też musimy to robić — tłumaczy. Z jakiegoś powodu także jako konsultant w Airbusie został zatrudniony Charles A. Hamilton, który wcześniej pracował w Departamencie Obrony USA. Zastrzegając się, że wypowiada się wyłącznie w swoim imieniu, a nie w Airbusa mówi: — W końcu chodzi tylko o to, aby doszło do kontraktu. Jeśli któraś strona czuje, że traci ważną umowę, zrobi wszystko, aby uratować kontrakt. Nieoficjalnie przedstawiciele Airbusa mówią, że sprzedaż samolotów pasażerskich nie jest całkowicie oddzielona od polityki.
W listopadzie 2010 narodowy przewoźnik Arabii Saudyjskiej Saudi Arabian Airlines kupił 12 Boeingów 777-300ER z opcją na kupno 10 następnych. Wartość kontraktu według cen katalogowych, to 3,3 mld dol. Targi na jakich warunkach będą one kupione trwały kilka lat i amerykańscy dyplomaci byli tam wyjątkowo aktywni. Pod koniec 2006 roku wysoki urzędnik Departamentu Handlu, Israel Hernandez osobiście doręczył królowi Abdullahowi list George W. Busha. Prezydent USA przekonywał w nim saudyjskiego monarchę, że Saudi Arabian Airlines powinny kupić przynajmniej 43 odrzutowce, a dodatkowo jeszcze 13 maszyn dla uzupełnienia królewskiej floty.
Zgodnie z informacjami uzyskanymi przez Wikileaks król miał przeczytać list prezydenta i stwierdzić, że amerykańskie samoloty są lepsze. Mało tego, publicznie poinformował, że odmówił ostatnio kupna dwóch nowych Airbusów i zamiast tego zalecił kupno lekko używanego Boeinga 747.
Zanim jednak królewska wola została przypieczętowana kontraktem, saudyjski monarcha miał powiedzieć Hernandezowi: — Masz porozmawiać z prezydentem i odpowiednimi władzami. Bo ja chcę w swoich samolotach chcę mieć identyczne technologie, jak mój przyjaciel, prezydent Bush ma w Air Force One. Jeśli tak się stanie i będę miał w swojej maszynie wszystkie najnowocześniejsze wyposażenie telekomunikacyjne i obronne, to jeśli Bóg pozwoli, podejmę decyzję, która bardzo was ucieszy. Nie trzeba było długo czekać na to, aby Departament Stanu wydał Boeingowi polecenie „poprawy standardu” maszyny dla króla. Rzecznik resortu przy tym dodał, że ze względów bezpieczeństwa nie może ujawnić szczegółów tej transakcji.

Porażka Bangladeszu, turecki sukces

Równie otwarta, jak król Abdullah była premier Bangladeszu, Szejka Hassina Wazed. Jedna z depesz z 2009 roku, do której dotarł Wikileaks cytowała panią premier: — Jaki jest sens kupowania Boeingów, skoro nasze linie nie latają do Nowego Jorku. Ostatecznie Biman Bangladsh Airlines kupiły Boeingi, ale do Nowego Jorku na razie nie latają.
Państwo tureckie ma mniejszościowy pakiet akcji w Turkish Airlines (THY) i wkrótce zamierza się go pozbyć, ale kiedy THY planował kupno 20 Boeingów minister transportu Binali Yildirim postawił sprawę jasno: do zakupu dojdzie pod warunkiem, że NASA weźmie obywatela tego kraju na pokład w kolejnym locie kosmicznym. „Współpraca w tej dziedzinie stworzy doskonałe fundamenty pod przyszłe kontrakty handlowe” — usłyszał od ministra Yldirima, James F. Jeffrey, ambasador USA w Turcji.
Po tej rozmowie amerykański dyplomata był oburzony. Napisał do Waszyngtonu: „To było nieprzyjemna, ale i nie zaskakująca próba wywarcia presji politycznej w takiej transakcji”. Dodał jeszcze, że gdyby Fedaral Aviation Authority (amerykański odpowiednik Urzędu Lotnictwa Cywilnego) pomógł Turkom w poprawieniu bezpieczeństwa lotów i umożliwił zdobywanie kosmosu, z pewnością byłoby to z korzyścią dla obu narodów. „Najprawdopodobniej nie będziemy w stanie wysłać na orbitę tureckiego astronauty, ale przecież istnieją programy, które można wykorzystać do wzmocnienia pozycji Turcji w tej dziedzinie. W dodatku wzmocnią one także naszą pozycję w bezpieczeństwie lotów. W każdym razie musimy dać jakąkolwiek odpowiedź na ten dziwny wniosek ministra, bo zwiększy to nasze szanse na kontrakt. ” — napisał ambasador Jeffrey. W miesiąc później kontrakt został podpisany.
Zdarzały się także umowy dowodzące oddania i przyjaźni wobec USA. Depesza z ambasady USA w Ammanie, stolicy Jordanii do Departamentu Stanu ujawnia, że Abdullah II, król tego kraju od lat otrzymującego potężną pomoc finansową powiedział ambasadorowi USA, że wprawdzie oferta Airbusa była lepsza, to jednak Royal Jordanian, mocą jego politycznej decyzji kupi Boeingi. „Ale Stany Zjednoczone powinny pomóc Boeingowi zdobyć ten kontrakt”- napisał ambasador.

Jak przegrał Nicolas Sarkozy

Inne dokumenty ujawnione przez WikiLeaks dowodzą do jakiego stopnia Amerykanie potrafią sę zaangażować, aby zdobyć kontrakt dla Boeinga. W 2007 roku po długich wahaniach Gulf Air, narodowy przewoźnik Bahrajnu wybrał Airbusy, a nie Boeingi między innymi dlatego, że oferta była tańsza o 400 mln dolarów. Boeing — jak wynika z dokumentów- poinformował Departament Stanu, że nadal istnieje szansa unieważnienia umowy z Europejczykami.
W upublicznionej depeszy czytamy: „Ten przetarg nie został zakończony. Wybór Gulf Air musi zostać jeszcze zatwierdzony przez rząd”- napisali ludzie Boeinga. Do akcji wkroczył ambasador USA w Bahrajnie, Adam Ereli i szef amerykańskiej placówki ekonomicznej. Jak pisali „prowadzimy akcję lobbingową wśród kierownictwa Gulf Air, rady nadzorczej przewoźnika, przedstawicieli rządu i deputowanych parlamentu”. Dotarli z tą sprawą do następcy tronu przekonując, że byłoby fantastycznie podpisać taki kontrakt podczas wizyty w Bahrajnie ówczesnego prezydenta, George W. Busha.
Wtedy zdenerwował się prezydent Francji, Nicolas Sarkozy i rzutem na taśmę próbował (jak wynika z kolejnej depeszy do Departamentu Stanu). Zaproponował swoją wizytę w Bahrajnie tuż po wyjeździe Busha. Wizyta została odwołana po podpisaniu przez Boeinga kontraktu w styczniu 2008. WikiLeaks nie udało się dotrzeć do poczty dyplomatycznej, w której zapisano szczegóły, jak Amerykanom ostatecznie udało się przekonać Bahrajn do kupna Boeingów.

Wyznaczona granica

Nie brak jednak dokumentów świadczących o tym, że i władze USA i sam Boeing wyznaczyły sobie sztywne granice w takich działaniach. W ujawnionych dokumentach widać jasno, że odmówili Turkom i Tanzańczykom proponującym skorzystanie z usług rządowych „pośredników”, którzy kazali sobie za to słono płacić. W depeszach Amerykanie otwarcie piszą o żądaniach łapówek w zamian za umożliwienie kontaktów z przedstawicielami najwyższych władz państwa. Tanzańczycy domagali się od Boeinga, aby wynajął miejscowego przedstawiciela jednej z sieci hotelowych, który miał służyć jako pośrednik między władzami koncernu, a rządem tanzańskim. Takie płatności najczęściej lądowały na tajnych kontach w bankach szwajcarskich.
Tim Naele, dyrektor ds komunikacji w Boeingu tłumaczy, że nie chodzi tutaj jedynie o przestrzeganie prawa amerykańskiego i międzynarodowego, ale zwykłą etykę biznesu. Przyznaje, że kiedy pojawiają się takie sytuacje, bez zwłoki informują o nich Departament Stanu.

Belka, Lot i biznes

W Wikileaks jest także polski wątek dotyczący zakupu za 3,5 mld dolarów F-16 produkowanych przez Lockheeda Martina, a nie europejskich Gripenów i Mirage. Europejczyków oburzyło szczególnie to, że wybór padł na maszyny amerykańskie w czasie, kiedy nasz rząd zabiegał o jak najlepsze warunki wstąpienia do Unii Europejskiej. Zostało to wtedy odczytane, jak dowód niewdzięczności i braku kolejności wobec europejskich partnerów.
Zimą 2005 roku Polskie Linie Lotnicze Lot miały zdecydować, który model samolotu wybiorą do zastąpienia już wówczas wysłużonych Boeingów 767 — Airbusy 350, które istniały wyłącznie na monitorach projektantów, czy znacznie bardziej zaawansowany projekt — Boeing 787 — Dreamliner. Ostatecznie Lot skłaniał się ku Boeingom licząc że ta maszyna będzie szybciej, a poza tym jest wyjątkowo oszczędna i przez swoją nowatorską konstrukcję miała stanowić atrakcję w zdobywaniu pasażerów.
Ten wybór oburzył Airbusa, za którym wstawili się prezydent Francji, Jacques Chirac, premier Wielkiej Brytanii, Tony Blair i kanclerz Niemiec, Gerhard Schroeder. Do listu, jaki wszyscy trzej liderzy napisali do ówczesnego premiera, Marka Belki dotarła wtedy jako pierwsza „Rz”. Arkadiusz Godun, ówczesny szef sekretariatu premiera powiedział wówczas, że marketing polityczny nie jest niczym nadzwyczajnym. Marek Belka miał przeczytać list, ale nie podjął żadnej decyzji. — Premier dał nam całkowicie wolną rękę co do wybory samolotu mówił „Rz” ówczesny prezes Lotu, Marek Grabarek. Kontrakt dotyczył wówczas 6 maszyn o cenie katalogowej 500 mln dolarów. Oferta europejska była porównywalna cenowo. Ostatecznie okazuje się, że wybór Dreamlinera był lepszy, bo ostatecznie ta maszyna ma do Polski przylecieć na przełomie 2011/2012. Pierwszy egzemplarz A350 ma być dostępny dopiero pod koniec 2013, czyli jeszcze później.
rp.pl

Ratusz kupuje balon. Będziemy promować się w chmurach !

 

Ratusz kupuje balon. Będziemy promować się w chmurach

dodano: 27 stycznia 2011, 12:21 Autor: Katarzyna Chojnowska, kchojnowska@wspolczesna.pl
Balon z logo Ełku też szybuje nad Alpami. W sobotę jego załoga, z mistrzem polski Jerzym Czerniawskim na czele, wygrała pierwszą konkurencję zawodów.Balon z logo Ełku też szybuje nad Alpami. W sobotę jego załoga, z mistrzem polski Jerzym Czerniawskim na czele, wygrała pierwszą konkurencję zawodów.
Szybujące na ełckim niebie fantastycznie kolorowe balony mają stać się wizytówką miasta i przyciągnąć do nas turystów. Także zimą. Za miesiąc w Ełku odbędą się pierwsze tego typu w Polsce zawody balonowe.

Ratusz planuje też kupić jeden z takich statków powietrznych. Będzie promował nas podczas imprez w kraju, ale też na Litwie, w Szwajcarii, Niemczech czy Meksyku.

Za miesiąc na niebie znów zrobi się kolorowo
– Ostatnie dwa lata pokazały, że zawody balonowe przyciągają do Ełku rzesze turystów. Nie mogąc konkurować z innymi mazurskimi miastami pod kątem imprez żeglarskich, postawiliśmy na balony – mówi Tomasz Andrukiewicz, prezydent Ełku.

W Szwajcarii, gdzie odbywa się największy festiwal balonowy w Europie byli wiceprezydent Artur Urbański i naczelnik wydziału promocji Aneta Werla. Tam spotkali się z burmistrzem Château-d'Oex oraz organizatorem zawodów.

– To 3-tysięczne miasto żyje zawodami. Wszędzie widać pamiątki związane z balonami, ściągają tam tysiące turystów – mówi Aneta Werla. – Nawiązaliśmy sporo kontaktów, zaprosiliśmy załogi do Ełku. Baloniarze są bardzo zainteresowani naszymi zawodami, zwłaszcza że takie imprezy odbywają się głównie na terenach górzystych, a nie nad jeziorami.

Pierwszy krok do stania się balonową stolicą Polski mamy już za sobą. W letnich zawodach w Ełku wzięło udział 50 załóg. Za miesiąc czeka nas kolejne tego typu wydarzenie. 24 lutego w niebo poszybuje ponad 20 balonów. Powietrznymi statkami sterować będą nie tylko Polacy, ale też zawodnicy z Litwy i Łotwy.

Starty odbywać się będą w ciągu dnia. Nie zabraknie też towarzyszących festiwalowi imprez. Ulicami miasta znów przejedzie barwna parada baloniarzy.

Miasto wypromujemy własnym balonem
Jednak plany ratusza sięgają jeszcze dalej. Ełk będzie miał własny balon promujący miasto. Do tej pory wynajmowaliśmy jedynie powierzchnię reklamową.

– Znaleźliśmy balon w bardzo atrakcyjnej cenie. Kosztować będzie ok. 40 tys. zł – informuje Tomasz Andrukiewicz. – Będzie nas promował na ogólnopolskich imprezach, ale też na Litwie, w Szwajcarii, czy w Niemczech. Możliwe też, że pojawi się na największym na świecie festiwalu tego typu, w Meksyku. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do billboardów, reklam w internecie, a to będzie niekonwencjonalny sposób na promocję miasta.

Na razie ełckim balonem sterować będą specjaliści z grupy białostoczanina Bernarda Banaszuka – organizatora ełckich zawodów. Ale w planach władz miasta jest wyszkolenie własnej załogi.

Hala na Krywlanach

Hala na Krywlanach

19:27, 21.01.2011

Białystok o krok bliżej do nowej hali sportowo-widowiskowej, na Krywlanach.

fot. arch.
fot. arch.

Wyślij znajomym   Więcej

Aeroklub Polski właśnie przekazał władzom Białegostoku projekt zmiany dokumentacji lotniskowej na Krywlanach. Chodzi o wyłączenie ok. 100 hektarów ziemi z terenu lotniska. To tam ma powstać hala. - Ten fragment lotniska musi zostać przerejestrowany. Doszliśmy do porozumienia z Aeroklubem Białostockim, który to przygotował zmianę dokumentacji rejestrowej lotniska. Zmiana ta musi zostać jeszcze zatwierdzona przez ULC – mówi Urszula Sienkiewicz, rzecznik prasowy Prezydenta Białegostoku.

A później kolejne uzgodnienia, dokumenty i projekty. Budowa nie zacznie się w przyszłym roku. - Bardziej realny termin rozpoczęcia budowy to rok 2013. Hala będzie powstawała około dwa lata będzie miała 7,5 tysiąca widzów. Mamy nadzieję, że w 2014 roku już białostoczanie będą cieszyć się z pierwszych rozgrywek na jej terenie – mówi Urszula Sienkiewicz.

Rozmowy między miastem a lotnikami trochę trwały, ale udało się dojść do porozumienia. Jak mówi szef białostockiego aeroklubu miasto zobowiązało się naprawić system odprowadzający wodę z części lotniska, usunąć przeszkodę lotniczą - chodzi o wycięcie fragmentu lasu - i ogrodzić przynajmniej fragmenty lotniska. - Jeżeli chodzi o odwodnienie to liczymy, że to będzie, się stanie teraz jak tylko pogoda pozwoli, co do lasu to teraz jest najlepszy moment bo to taki sezon martwy biologicznie, potem jest z tym dużo trudniej ogrodzenie będzie powstawało sukcesywnie – mówi Henryk Sosnowski, dyrektor Aeroklubu Białostockiego.

W tegorocznym budżecie Białegostoku są 3 miliony złotych na odwodnienie i ogrodzenie lotniska. 100 tysięcy złotych zarezerwowano na przygotowanie koncepcji budowy hali.

Urszula Boublej, Obiektyw

Dwie prawdy o Smoleńsku

Dwie prawdy o Smoleńsku

dodano: 5 lutego 2011, 19:30 Autor: IAR, Miłosz Bednarczyk
100 tysięcy osób poparło na Facebooku pomysł, żeby 3 lutego ogłosić Dniem bez Smoleńska. Mają dosyć ciągłej dyskusji o tym, że... wiadomo, że nic nie wiadomo. To chyba dobry moment, żeby sprawdzić, co tak naprawdę wiemy o katastrofie z 10 kwietnia, bez mieszania do tego polityki i emocji.
Udostępnij na Facebook

Oglądając telewizyjne serwisy informacyjne, słuchając radia, czytając Internet czy gazety można się już pogubić. Z jednej strony ciągle słyszymy o rosyjskim MAK, z drugiej o polskich i rosyjskich prokuratorach, z trzeciej o komisji ministra Jerzego Millera, z czwartej o ciągle przewijającym się nazwisku pułkownika Edmunda Klicha. Powstaje więc pytanie pierwsze:

Kto zajmuje się katastrofą?

Tak naprawdę w "sprawie smoleńskiej” są prowadzone trzy rodzaje śledztw.Pierwsze (wydaje się, że najmniej istotne) – polityczne. Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew stworzył specjalną komisję rządową do spraw zbadania przyczyn katastrofy na czele z premierem Władimirem Putinem. W Polsce utworzono polski międzyresortowy zespół do spraw koordynacji działań podejmowanych w związku z tragicznym wypadkiem lotniczym pod Smoleńskiem. Przewodniczącym został premier Donald Tusk.

Drugie dochodzenie (najbardziej medialne) – prowadzą dwie specjalne komisje. W Rosji rozpoczęła je wspólna komisja rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) i rosyjskiego Ministerstwa Obrony, przy której na podstawie konwencji chicagowskiej z 1944 roku o lotnictwie cywilnym akredytowano jako przedstawiciela Polski płk. rez. pil. Edmunda Klicha.

U nas katastrofę zaczęła badać Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP), powołana przez Ministerstwo Obrony Narodowej, badająca katastrofy samolotów wojskowych. 28 kwietnia 2010 roku poinformowano, że Edmund Klich zrezygnował z przewodniczenia komisji – nowym szefem został minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller. Właśnie o tych dwóch organach w ostatnim czasie było najgłośniej, bo oba opublikowały wstępne raporty ze swoich prac. I to dzięki nim jesteśmy bliżej prawdy, o czym nieco później.

Czekamy na zarzuty

Trzecie postępowanie prowadzą zawodowi śledczy. 10 kwietnia 2010 roku śledztwo wszczął prokurator z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Odrębne postępowanie rozpoczął Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej pod przewodnictwem pierwszego zastępcy prokuratora generalnego Rosji gen. Aleksandra Bastrykina.

W czasie rozmowy z premierem Donaldem Tuskiem prezydent Dmitrij Miedwiediew zapewnił, że śledztwo będzie prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich. To m.in. dzięki temu dwóch polskich śledczych poleciało w tym tygodniu do Rosji, żeby przesłuchać kontrolerów z lotniska w Smoleńsku.

Oba śledztwa prokuratorskie są tak naprawdę najważniejsze, bo tylko one mogą zakończyć się postawieniem konkretnym osobom zarzutów. Oba jednak trwają, więc o efektach prac prokuratorów na razie nie wiemy nic. Wiemy za to, co ustaliły dwie komisje lotnicze: rosyjska (MAK) i polska (pod kierownictwem ministra Jerzego Millera).

Prawda po rosyjsku

Zacznijmy od Rosjan. 12 stycznia 2011 roku Międzypaństwowy Komitet Lotniczy opublikował końcową wersję swojego raportu na temat przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem.

Szefowa komitetu Tatiana Anodina poinformowała, że wg ustaleń Rosjan załoga prezydenckiego Tupolewa była niewłaściwie przygotowana do lotu, współpraca w załodze samolotu była niewystarczająca, a przełożony dowódcy samolotu wywierał presję na pilota (MAK – nie wprost – sugeruje, że presja wypływała od prezydenta Lecha Kaczyńskiego).

Tatiana Anodina orzekła też, że niedostatki w infrastrukturze lotniska w Smoleńsku i nie najlepszy stan techniczny urządzeń rejestrujących na lotnisku nie były przyczyną katastrofy. – Piloci powinni wziąć pod uwagę ostrzeżenia rosyjskie i białoruskie o bardzo złej pogodzie na lotnisku w Smoleńsku – powiedziała Anodina. – Polska załoga wielokrotnie dostawała informacje, że warunki na lotnisku nie odpowiadają minimum potrzebnemu do lądowania. W takiej sytuacji załoga powinna zrezygnować z lądowania i skierować maszynę na lotnisko zapasowe. Gdyby tak się stało, nie doszłoby do katastrofy.

Raport jest niepełny

– To jest raport niepełny i z błędami – powiedział Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK. – Wieża za późno wydała komendę "Horyzont”. Nie było już szans odejścia.

Jego zdaniem, niesłusznie nie opisano roli kontrolerów w podejściu do lądowania samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem. Klich podkreślił, że choć większość z tego, co przedstawiono w Moskwie, jest zgodna z prawdą, to jednak zauważył błędy. Nie podoba mu się m.in., że nie opisano roli kontrolerów z wieży w Smoleńsku. Jego zdaniem, był nakaz sprowadzania samolotu i naciski na lądowanie. A kontrolerzy podawali fałszywe komendy i nie ustalono, z czego to wynikało – czy z błędnych danych w wieży czy z braku przygotowania kontrolera do sprowadzania samolotu.

Prawda po polsku

18 stycznia polska Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego przedstawiła swoją wersję zdarzeń. Szef komisji, minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller, zaprezentował nagrania rozmów na wieży lotniska w Smoleńsku z 10 kwietnia.

Według ustaleń polskiej komisji, która oceniała pracę rosyjskich kontrolerów na lotnisku Siewiernyj, w chwili lądowania Tu-154, popełnili oni szereg błędów: komenda "Horyzont” padła za późno, Tu-154M był stanowczo poniżej ścieżki lądowania, kontroler stanu lądowania nie informował załogi samolotu o fatalnych warunkach pogodowych, nie podał też informacji o lotniskach zapasowych. A w chwili, gdy kapitan tupolewa próbował mimo wszystko podchodzić do lądowania, dowódca wieży uznał, że należy mu na to pozwolić. I zostawił decyzję w rękach polskiej załogi.

Członek komisji Wiesław Jedynak zaznaczył jednak, że obecnie nie można określić, które ze zdarzeń 10 kwietnia zdecydowało o katastrofie. Jego zdaniem, działania rosyjskich kontrolerów "na pewno nie pomogły jednak polskiej załodze”.

A minister Miller podkreślił, że jego komisja ma jeden cel: przeanalizować wszystkie czynniki, które miały wpływ na przebieg zdarzeń, które zakończyły się tragicznie. – Wnioski mają nas uchronić przed powtórzeniem tych błędów, a nie szukaniu winnych – powiedział Jerzy Miller.

Dlaczego do tego doszło?

Oddajmy głos ekspertom. Po pierwsze, ich zdaniem, ustalenia polskiej komisji nie zrzucają odpowiedzialności na rosyjskich kontrolerów.
Zdaniem Tomasza Hypkiego, wydawcy "Skrzydalej Polski”, nawet nieprzekazanie Warszawie informacji o złej pogodzie w Smoleńsku nie zmienia faktu, że polscy piloci nie powinni podchodzić do lądowania w złych warunkach. Ekspert tłumaczy, że Polacy wiedzieli o fatalnych warunkach na lotnisku od załogi lecącego wcześniej do Smoleńska jaka. – Nie próbujmy zwalać winy na Rosjan, którzy udostępnili nam nie lotnisko a lądowisko. Tak to było zapisane w polskich papierach, jako teren przygodny. Polscy piloci nie mogli oczekiwać niczego lepszego, niż zastali – podkreśla Tomasz Hypki.

Tomasz Białoszewski, współautor książki "Ostatni lot”, zwraca za to uwagę na załogę wieży kontrolnej na lotnisku w Smoleńsku.

– Podobnie jak kokpit naszego tupolewa nie była ona tzw. sterylna – zauważa Tomasz Białoszewski. – Kontrolerzy nie mieli komfortu pracy. Funkcjonujący tam za ich plecami były dowódca ze Smoleńska, obecnie zastępca dowódca bazy w Twerze pułkownik Nikołaj Krasnokucki prowadząc rozmowy, uwagi na pewno nie pomagał im w pracy, a przy tak trudnym manewrze, jakim jest lądowanie, a jeszcze szczególnie w warunkach tak ekstremalnie złych, tam powinna być idealna cisza.

"Ktoś popełnił błędy”

Białoszewski zastrzega jednak, że nie można mówić, że błędy rosyjskich kontrolerów były przyczyną katastrofy. – Udowadniamy, rozwałkowując, rozczłonkowując współdziałanie samolot–wieża na elementy pierwsze, gdzie były nieprawidłowości – mówi Białoszewski. – Ale gdybym miał postawić jakąś granicę podziału to tych nieprawidłowości było więcej po polskiej stronie. Co najważniejsze: ten samolot nie miał prawa w istniejących warunkach atmosferycznych zniżyć się to takiej wysokości.

Z kolei ekspert do spraw lotnictwa z "Nowej Techniki Wojskowej” Piotr Abraszek uważa, że kontrolerzy z wierzy w Smoleńsku działali pod dużą presją przełożonych i w pewnym momencie się… pogubili.

– Na pewno informacje podawane przez kontrolerów nie pomogły załodze, która w pewnym momencie się pogubiła. Nie dopatruję się jakiś spiskowych teorii, ale ktoś po prostu popełnił błędy – konkluduje Piotr Abraszek.

Szukanie winnych

Kto? Abstrahując od części polityków, którzy już wydali wyrok w tej sprawie, na właściwą odpowiedź jeszcze musimy poczekać. Żaden z ekspertów lotniczych nie chce wskazać jednej, podstawowej przyczyny katastrofy i konkretnych winnych.

Wszyscy sugerują poczekać na efekt śledztwa prokuratorskiego. Tylko prokuratorzy mają dostęp do wszystkich dokumentów dotyczących katastrofy, tylko oni mogą przesłuchać świadków. – I to oni są najbliżej poznania prawdy o tej tragedii. Nie żaden polityk czy specjalista od lotnictwa – mówi jeden z ekspertów, z którymi rozmawialiśmy.

Takie są fakty

• Samolot Tu-154M z 96 osobami na pokładzie wystartował z warszawskiego lotniska Okęcie 10 kwietnia 2010 r. o godz. 7.27 czasu polskiego z 27-minutowym opóźnieniem.

• W samolocie byli: prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką, ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu, grupa parlamentarzystów, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych RP, pracownicy Kancelarii Prezydenta, duchowni, przedstawiciele ministerstw, instytucji państwowych, organizacji kombatanckich i społecznych oraz osoby towarzyszące, stanowiący delegację polską na uroczystości związane z obchodami 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, a także załoga samolotu. Rejs miał trwać 75 minut. Lot odbywał się na wysokości 10 tys. metrów z prędkością 800 km na godzinę.

• Zbliżając się do celu podróży, rosyjskiego lotniska wojskowego Smoleńsk-Siewiernyj, maszyna rozpoczęła manewr zniżania. Okrążyła lotnisko na wysokości 500 m, by podejść do lądowania od strony wschodniej kursem 259 stopni.

• Naprowadzaniem samolotu na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj kierowało czterech oficerów Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Trzech z nich przebywało na stanowisku dowodzenia o kryptonimie "Korsarz” (wieża kontroli lotów).

• Tuż przed katastrofą nad lotniskiem zalegała warstwa gęstej szarawej mgły; wyżej niebo było bezchmurne i świeciło słońce. Widzialność z minuty na minutę się pogarszała, jednak mimo gęstej mgły (i konsultacji kontrolerów z dowództwem wojsk lotniczych w Moskwie) lotnisko nie zostało zamknięte.

• O godz. 8.41.00 czasu polskiego, ok. 60 m na lewo od osi pasa, podchodzący do lądowania tupolew stracił część lewego skrzydła w wyniku kolizji z brzozą. Po następnych 5–6 sekundach zderzył się z ziemią w położeniu odwróconym. Nastąpiło to około 350–500 m od progu pasa startowego, 150 m na lewo od jego osi.

• Według komunikatu rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i raportu końcowego MAK, 180 funkcjonariuszy Urzędu Spraw Wewnętrznych obwodu smoleńskiego i rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony otoczyło teren kordonem ok. 13 minut po katastrofie. 5 minut później strażacy ugasili pożar wśród szczątków samolotu.

• O godz. 13.02 czasu moskiewskiego (godz. 11.02 czasu polskiego) odnaleziono dwie czarne skrzynki
samolotu. Ok. godz. 17.30 czasu polskiego ciało Lecha Kaczyńskiego zostało wstępnie rozpoznane przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu przebywających w Rosji.

• To druga pod względem liczby ofiar katastrofa w historii lotnictwa polskiego i największa pod względem liczby ofiar katastrofa w dziejach Sił Powietrznych RP.

• Rozbił się wojskowy samolot Tupolew Tu-154M Lux nr boczny 101, wyprodukowany wiosną 1990 roku w zakładach lotniczych w Kujbyszewie w ZSRR i od tego czasu trzykrotnie remontowany, należący do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego.

Katastrofa według Rosjan

• Lot do Smoleńska miał status międzynarodowego. To znaczy, że to dowódcy samolotu byli odpowiedzialni za jego przebieg i brali pełną odpowiedzialność za decyzje podjęte w trakcie lotu.

• Samolot był sprawny.

• Załoga tupolewa była niewłaściwie przygotowana do lotu na lotnisko Siewiernyj. – Zademonstrowała niewystarczające przygotowanie, włączając automat ciągu przy próbie lądowania na lotnisku, które nie miało systemu ILS – stwierdzili przedstawiciele MAK.

• Jednocześnie stwierdzono, że znajomość rosyjskiego u dowódcy załogi była satysfakcjonująca.

• Załoga była kilkakrotnie informowana o tym, że warunki atmosferyczne nie są dobre. Informacje pochodziły od dyrekcji lotniska Siewiernyj, władz Białorusi, nad którą przelatywał samolot oraz od załogi polskiego jaka, który wcześniej wylądował w Smoleńsku. Nie było zgody wieży na lądowanie.

• W kokpicie znajdowały się dwie osoby postronne – w tym ówczesny dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Eksperci ustalili, że generał miał 0,6 promila alkoholu we krwi. Nazwisko drugiej osoby nie zostało podane (nieoficjalnie mówi się, że to szef polskiego protokołu dyplomatycznego).

• Na dowódcę samolotu Tu-154M była wywierana presja psychiczna (m.in. dlatego, że w kokpicie znajdował się szef sił powietrznych). Rosjanie twierdzą, że załoga obawiała się negatywnej reakcji głównego pasażera, czyli prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

• Nie ma zapisu wskazującego, że prezydent Kaczyński polecił lądowanie w Smoleńsku.

• Samolot schodził do lądowania zbyt stromo i za szybko. Wysokościomierz w samolocie mylił się o 170 metrów.
• Infrastruktura lotniska w Smoleńsku i nie najlepszy stan techniczny urządzeń rejestrujących na lotnisku nie były przyczyną katastrofy.

• Nie było nacisków na kontrolerów z wieży w Smoleńsku.

• Żadne z uchybień opisanych w raporcie MAK nie obciąża strony rosyjskiej.

Katastrofa według Polaków

• Kontrolerzy na lotnisku w Smoleńsku działali pod presją.

• Komenda "Horyzont” padła za późno. Komenda oznacza, że samolot musi odejść na drugi krąg.
• Tu-154M był stanowczo poniżej ścieżki lądowania.

• Kilka minut przed katastrofą polski samolot nie znajdował się na ścieżce schodzenia. Odchylenie przekraczało momentami sto metrów. Kontroler lotów powinien w tym momencie reagować, ale nie zrobił tego nawet wtedy, gdy tupolew niebezpiecznie obniżył lot.
• Kontroler nie podał też informacji o lotniskach zapasowych.

• Stacja meteorologiczna na lotnisku w Smoleńsku podawała też nieprawdziwe informacje na temat mgły panującej na pasie startowym lotniska Siewiernyj. Z lotniska w Smoleńsku nie przekazano do Warszawy informacji o złej pogodzie. Uniemożliwiło to przygotowanie lądowania polskiego Tu-154M na innym lotnisku.

• W chwili, gdy kapitan tupolewa próbował mimo wszystko podchodzić do lądowania, dowódca wieży uznał, że należy mu na to pozwolić – i zostawił decyzję w rękach polskiej załogi.

• Z załogą tupolewa rozmawiał rosyjski oficer niemający do tego uprawnień.

Leszno: Dyrektor chce rozkręcić biznes na płycie lotniska

Leszno: Dyrektor chce rozkręcić biznes na płycie lotniska

2011-02-10, Aktualizacja: 2011-02-10 07:48
Polska Głos Wielkopolski Daniel Andruszkiewicz
Wkrótce Centralna Szkoła Szybowcowa zacznie rozkręcać biznes na lotnisku Leszno-Strzyżewice. A właściwie kilka, bo w planach jest między innymi utworzenie tam giełdy rolniczo-przemysłowej, prowadzenie schroniska młodzieżowego i stacji benzynowej. Władze miasta zapewniają, że pomogą w realizacji pomysłów, dzięki którym szkoła zamierza nie tylko zarobić na własne utrzymanie, ale też na budowę utwardzonego pasa startowego.

W północnej części lotniska mogą wkrótce stanąć hale – zapowiada dyrektor (© FOT. DANIEL ANDRUSZKIEWICZ )
Masz zdjęcie do tego tematu? Wyślij»
Kilka tygodni temu Centralna Szkoła Szybowcowa i Aeroklub Polski zwróciły się do samorządu z kilkoma wnioskami o dotacje na łączną kwotę prawie miliona złotych. Wtedy też władze zostały poinformowane o tym, z jak trudną sytuacją finansową borykają się te organizacje. Prezydent Tomasz Malepszy wyjaśniał, że miasto nie ma możliwości dokładania do działalności szkoły, ale może ułatwić jej zarabianie pieniędzy. Pierwszym krokiem było uchwalenie przez radę zmian w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego dla lotniska, które dopuszczają prowadzenie na jego terenie działalności gospodarczej.
Potem odbyło się kilka spotkań włodarza i radnych z dyrektorem CSS Ryszardem Andryszczakiem.

– Lotnisko musie się rozwijać, a miasto może pomóc w jego aktywizacji – mówi Malepszy. – Dyrektor Andryszczak przedstawił kilka ciekawych pomysłów, dzięki którym skorzysta nie tylko szkoła, ale także Leszno.

Pierwszy z nich zakłada powołanie przez miasto szkolnego schroniska młodzieżowego, które będzie działać w budynku internatu CSS. Obiekt jest już częściowo wyremontowany, bo przygotowywano go dla uczestników Szybowcowych Mistrzostw Świata Juniorów, które w 2013 roku zostaną przeprowadzone w Lesznie. Dzięki współpracy samorząd będzie realizował ustawowe zadania, a szkoła będzie przez cały rok zarabiać na wynajmie schroniska.

– Ważniejszą inicjatywą jest utworzenie giełdy rolniczo-przemysłowej, która w północnej części lotniska mogłaby funkcjonować przez cały rok. Mamy świetną lokalizację komunikacyjną, bo przez Leszno przebiegają dwie drogi krajowe – mówi Ryszard Andryszczak.

Dyrektor wyjaśnia, że obiekty i zasady funkcjonowania giełdy mogą być zbliżone do Wielkopolskiej Giełdy Rolno-Ogrodniczej na poznańskim Franowie. To duże i zarazem bardzo kosztowne wyzwanie. Szkoła nie jest w stanie sprostać mu sama. Pomocą zainteresowane jest miasto, które dopatruje się w pomyśle szansy na własny rozwój. Decyzje będą jednak uzależnione od tego, czy szkole uda się uzyskać w Urzędzie Wojewódzkim dofinansowanie na utworzenie giełdy. Jeśli tak, będzie mogła powstać w ciągu dwóch lat.

– Prowadząc na lotnisku tego typu działalność, zamierzamy zdobyć środki na priorytetową dla nas inwestycję, czyli budowę utwardzonego pasa startowego – mówi dyrektor Andryszczak. – Widzimy w tym szansę na rozwój ruchu turystycznego małych i średnich samolotów.

Latać każdy może. Niepotrzebna jest nawet licencja pilota - część 1

 

Latać każdy może. Niepotrzebna jest nawet licencja pilota

Samolot, który kosztuje tyle co samochód średniej klasy i równie łatwo można go prowadzić. Takie maszyny produkuje kilka polskich firm. Do ich prowadzenia niepotrzebna jest nawet licencja pilota.
3Xtrime z Bielska-Białej dużą część produkcji sprzedaje za granicą. Choć w kryzysie klienci ograniczyli zakupy drogich zabawek, w ostatnich miesiącach ponownie się nimi zainteresowali
3Xtrime z Bielska-Białej dużą część produkcji sprzedaje za granicą. Choć w kryzysie klienci ograniczyli zakupy drogich zabawek, w ostatnich miesiącach ponownie się nimi zainteresowali Fot. 3XTRIM
Galeria zdjęć: 1 z 1
Biznesmen Stanisław Tołwiński nigdy nie ukrywał słabości do Mazur. Choć na co dzień prowadzi interesy w branży budowlanej i finansowej w Warszawie, już 20 lat temu co weekend zaszywał się w innym zakątku Krainy Wielkich Jezior. Pod koniec lat 90., gdy przybyło samochodów na drogach i podróżowanie między stolicą a Mazurami stało się męczące, postanowił zmienić środek transportu. Poszedł na całość – zrobił licencję pilota i wykupił teren dawnego lotniska przy kwaterze Hitlera pod Kętrzynem, nabył pięć samolotów i otworzył prywatny Aeroklub Krainy Jezior. Dziś lata między Kętrzynem a Warszawą trzy razy w tygodniu. – Zdarza się, że z Ursynowa na lotnisko na Bemowie jadę dłużej, niż później lecę do Kętrzyna – śmieje się.
Podobnych pasjonatów latania jest w Polsce coraz więcej. Lawinowo zaczęło ich przybywać w 2005 r., gdy Urząd Lotnictwa Cywilnego wprowadził tzw. świadectwo kwalifikacji. Jego uzyskanie jest trzykrotnie tańsze i nieporównywalnie łatwiejsze niż tradycyjnej licencji pilota. Uprawnia jednak do pilotowania wyłącznie samolotów ultralekkich, czyli takich, których całkowita masa startowa (waga samolotu łącznie z paliwem, bagażami i pasażerami) nie przekracza 495 kilogramów.

Lądowanie pod drzwiami domu

Uproszczenie przepisów spowodowało, że obecnie świadectwo kwalifikacji ma już ponad 6,5 tys. osób, czyli trzykrotnie więcej niż w 2006 r. Jednak statystyka urzędu obejmuje wyłącznie pozwolenia wydane w Polsce, podczas gdy nawet czterokrotnie więcej świadectw Polacy mogli uzyskać w Czechach, gdzie jest to jeszcze łatwiejsze niż u nas. Zatem wszystkich miłośników „bujania w obłokach” mamy w kraju już przynajmniej 30 tys. To zachęciło kilka polskich firm, które zajęły się produkcją ultralekkich samolotów. Na razie sprzedają od kilku do kilkunastu maszyn rocznie, jednak – jak podkreślają specjaliści – dopiero wlatują one na rynek zdominowany od wielu lat przez producentów z Czech, Niemiec czy Stanów Zjednoczonych. To, jak wysoko uda się im wzbić, zależy w głównej mierze od jakości ich produktów. A tę chwalą już nawet klienci zagraniczni.
– To mit, że latanie jest drogie. Koszty eksploatacji ultralightu są porównywalne z kosztami użytkowania auta średniej klasy – przekonuje Jarosław Szurlej, właściciel wrocławskiej firmy ZUT Aviation, która ma w swojej ofercie dwa lekkie samoloty oraz jeden śmigłowiec. Model Stol CH-701 kosztuje w podstawowej wersji 130 tys. złotych netto, lata z prędkością 170 km/h i spala przy tym 14 – 15 litrów najzwyklejszej benzyny na godzinę. Szurlej musiał przelecieć nim ostatnio z Wrocławia do Szczecinka. – Trasę pokonałem w godzinę i 50 minut, spalając przy tym paliwo za 130 złotych. Tyle samo kosztowałoby pokonanie tej drogi samochodem, tyle że trwałoby trzy razy dłużej – opowiada.
Stol CH-701 jest idealnym wyborem dla wszystkich, którym marzą o tym, aby parkować samolot na domowym podjeździe. Dobry pilot poderwie go do lotu po zaledwie 50 metrach, a do wylądowania potrzebował będzie równie skromnych 70 metrów. Taki pas startowy bez większych przeszkód można urządzić na własnym podwórku lub łące sąsiada. Jedyny warunek: właściciel terenu oraz gmina muszą wyrazić pisemną zgodę (samorząd przeciwstawia się tylko w nielicznych przypadkach, gdy np. przy planowanym lądowisku znajduje się stadnina koni).
Ultralekkie samoloty mogą poruszać się w przestrzeni powietrznej klasy G (nie podlega ona żadnej specjalnej kontroli i pokrywa ok. 80 – 90 proc. całkowitej powierzchni Polski) bez żadnych zezwoleń czy konieczności zgłaszania lotu. Mogą także latać za granicę, choć w takim wypadku powinny informować o tym nadzór lotniczy w danym kraju. Co zatem poza wagą różni je od większych, droższych i trudniejszych w obsłudze awionetek? – Mając świadectwo kwalifikacji, a nie licencję pilota, nie możemy latać w nocy oraz przy złej widoczności, czyli np. we mgle czy chmurach – wyjaśnia Alojzy Dernbach, były motolotniowy mistrz świata, który obecnie prowadzi szkołę na lotnisku w podwarszawskim Nasielsku. A co w sytuacji, gdy pogoda nagle popsuje się podczas lotu? – Wtedy bez przeszkód wylądujemy na lotnisku każdego aeroklubu w Polsce i to nawet gdy akurat nikogo na nim nie będzie. Nie potrzeba do tego żadnego pozwolenia – zapewnia Agnieszka Łuczyńska z Aeroklubu Warszawskiego.
Kurs latania na samolocie klasy ultralekkiej to wydatek rzędu 10 – 12 tys. zł. Wlicza się w to ok. 50 godzin zajęć teoretycznych i 25 praktycznych. – Najtrudniej nauczyć się lądowania, ale i tak w 25 godzin łatwiej opanować sztukę latania niż prowadzenia auta – zapewnia Dernbach. Po kursie trzeba zdać egzamin w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, który kosztuje (łącznie z wynajęciem samolotu na ok. 1,5 godziny) 500 – 600 zł. Egzaminatorzy nie są jednak tak surowi jak ci od samochodów. – Nie znam nikogo, kto oblałby egzamin. Zdawanie teorii można rozłożyć na 2 – 3 tury – mówi Łuczyńska.
Źródło: Dziennik Gazeta Prawna
Artykuł z dnia: 2011-01-29