31 stycznia 2011

Samoloty akrobacyjne - fotki






undefined


undefined

undefined

undefined

undefined

undefined

undefined



undefined

undefined

undefined

undefined

AIRBUS 380 - FOTKI

  • undefined
  • undefined
  • undefined
  • undefined

Relacja pil. Witolda Urbanowicza z pierwszego dnia wojny


1 września 1939 r. - Witold Urbanowicz


Poniższy tekst to relacja por. Witolda Urbanowicza (wówczas instruktora w Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie) z walki w dniu 1 września 1939 r. (lot na przechwycenie niemieckiej wyprawy bombowej). Tekst został spisany ok. 20 lat po wojnie:

Ciągniemy na pełnym gazie, nabieramy wysokości. Porucznik Witorzeńć ze swoim kluczem leci po mojej prawej stronie, w odległości około 200 metrów. Odległość w poszczególnych kluczach - około 100 metrów. Wiem, że w kabinach siedzą wytrawni piloci; sami instruktorzy ze Szkoły Myśliwskiej. (...) Na niebie nic nie widzę. Denerwuję się trochę. Potem na lotnisku w Dęblinie wykładają sygnalizacyjne płachty: "od południa, wysokość 3.000, wyprawa bombowa". Moi skrzydłowi piloci są podekscytowani, ich samoloty kołyszą się lekko. Wskazówka szybkościomierza przekracza cyfrę 2.000 metrów i za chwilę dotyka 3.000. Jest chłodni, zaciskam wełniany szal na szyi. Poprawiam okulary, uwierają trochę koło oczu. Sprawdzam, czy kaemy odbezpieczone. Przez parę sekund myślę o naszych aliantach: czy wypowiedzą Niemcą wojne. I że nie dali samolotów (...).
Nagle - na tle nieba - błyskają w słońcu malutkie metalowe płatki. Liczę: jest piętnaście. Lecą żurawiem, po pięć. Zupełnie bezwiednie kołyszę skrzydłami i widzę, że moi skrzydłowi zareagowali tak samo, także zakołysali się w powietrzu. Zdaję sobie nagle sprawę z wyjątkową ostrością, że nie jest to przeciwnik "markowany", jak w czasie ćwiczeń. To Niemcy. (...)
Stefan Witorzeńć atakuje niemiecki szyk z prawej strony. Ja ze swoim kluczem atakuję z przodu. Jestem w niedobrej pozycji, w czasie ataku przelecę tuż nad bombowcami, będą mieli okazję skoncentrowania ognia na moim kluczu. Wyboru jednak nie mam. Nasze samoloty są dużo wolniejsze nawet od bombowców niemieckich, w tych nie ma mowy ani o pościgu, ani też o pełniejszym repertuarze ognia. Liczę, że klucz Witorzeńcia odciągnie część ognia. Ustaliliśmy przed startem, że chodzi o rozproszenie ich ognia, rozbicie szyków, atak "z obskokiem", niedopuszczenie wyprawy do celów.
W pierwszym momencie nie mogłem rozpoznać typu samolotów. Potem widzę charakterystyczne wygięcie płatów przy kadłubach: Heinkle He 111. Nagle z przestrzeni nurkują na nas inne samoloty. Smukłe sylwetki, również dwusilnikowe. jest ich osiem, atakują nas w szyku dwójek. Rozpoznaję: to Me-110, dwusilnikowy myśliwiec. Ma szybkość ponad 500 km/godz. i uzbrojenie z dwóch działek i trzech kaemów. Nasze P-7 wyciągają zaledwie 325 km/godz. i mają po dwa karabiny maszynowe. Jednego tylko jestem pewny: że nasze siódemki mają o wiele lepszą zwrotność.
Messerschmitty otwierają ogień, na szczęście niecelny i śmigają obok nas jak bolidy. W moment później wszystko zamienia się w opętaną kotłowaninę. Na dobrą sprawę niczego nie można zaobserwować. Widzę tylko, że po pierwszym ataku naszych kluczy niemiecki szyk bombowy rozluźnił się, trzy Heinkle odskoczły w bok i zostały nieco z tyłu. Stefan Witorzeńć w ataku przeleciał o parę metrów od jednego z bombowców. O jakichkolwiek klasycznych manewrach w ogóle mowy nie ma. Heinkle, Messerschmitty i nasze wyjące na pełnym gazie siódemki tworzą jeden kłąb. Samoloty przelatują blisko siebie. Powietrze pełne wirów i smug; nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że smugi po zapalających i świetlnych pociskach utrzymują się tak długo w powietrzu. Kilkakrotnie napływa do kabiny zapach prochu. Niewiele można zrobić Niemcom. Z jakiegoś przewrotu dostaję na celownik Heinkla, sieję swoimi pociskami po kadłubie i skrzydłach, strzelam do kabiny - i nic. Tyle, że strzelec chyba dostał, bo zwisł na własnych kaemach. Słońce hula po niebie, ziemia rozkręciła się jak karuzela - raz jest z boku, raz pode mną, to znowu zawisa nad głową. Gorąco mi jest, czuję to w całym ciele. I znowu widzę w lusterku oszklony, wąski pysk Messerschmitta i ogniki skierowane w mój ogon. Ściągam gwałtownie samolot w ostrym podciąganym zakręcie, moja siódemka zadrżała i zwaliła się na łeb, Messerschmitt szura jak rekin tuż koło mnie. Odruchowo przymknąłem oczy i czekałem na trzask. Tak sobie wtedy wyobrażałem zderzenie w powietrzu; nie wiedziałem jeszcze, że najprawdopodobniej nie usłyszałbym w ogóle nic, to byłaby kwestia ułamka sekundy.
Straciłem kilkaset metrów. Dzięki temu widzę całe przedstawienie na tle nieba. Siódemki są w komplecie, sześć, wszyscy jeszcze żyją, chwała Bogu. (...) Na pełnym gazie ciągnę w górę, moja siódemka jest na granicy utraty szybkości. Atakują mnie trzy Messerschmitty. W instynktownym odruchu samoobrony ściągam drążek sterowy, przechodzę na plecy. Tamci rozchodzą się pięknym wachlarzem, atakują znowu z obskokiem, z trzech stron. Dzięki zwrotności mojej siódemki stać mnie na luksus przedłużenia życia jeszcze na moment. Jak długo to potrwa? Niemcy przelatują tuż koło mnie. (...) Ściągnąłem mój samolot w pół pętli, przez kilka sekund znalazłem się w ogonie całej trójki. Naciskam spust, sieję ze swoich kaemów. I znowu nic. Moje pociski nie czynią widocznej krzywdy. Może narobiłem im dziur w samolotach, ale nie widzę, ażeby się któryś z nich zapalił, czego oczekiwałem. (...)
Bombowce na pełnym gazie wycofują się z walki, szare smugi spalin snują się im z silników. Messerschmitty trzymają się Heinkli, rezygnują z walki. A raczej: nie uważają za celowe przedłużanie jej. Ścigamy ich, ale jest to beznadziejne. Nie dysponujemy wystarczającą szybkością; bombowy Heinkel na pełnym gazie ma chyba 400 km/godz. Widzimy jeszcze, jak po drodze zrzucają bomby na przygodne osiedla. Powoli nikną na horyzoncie. A jednak - nie dopuściliśmy ich do Dęblina.

Witold Urbanowicz

Relacja pil. Stanisława Skalskiego z jednego z jego lotów


5 września 1940 r. - Stanisław Skalski

Poniższy tekst to relacja ppor. Stanisława Skalskiego
(wówczas pilota angielskiego 501 squadronu) z lotu w dniu 5 września 1940
(walka z niemiecką wyprawą bombową). Tekst został spisany kilkadziesiąt
lat po wojnie:
Wystartowaliśmy około siódmej rano i po nabraniu wysokości poszliśmy
 w kierunku Dunkierki. Gdzieś w połowie Kanału podano położenie
wyprawy liczącej około czterystu samolotów. Atakowaliśmy jako pierwszy
dywizjon. Latałem wtedy jako numer dwa dowódcy, z prawej strony.
Dowódca, major Hogan, doskonały pilot (...) - doskonale nas wtedy
naprowadził. Poszliśmy nieco na wschód, tak aby zaatakować ze słońcem,
w kierunku na Anglię. Byliśmy na wysokości ok. 30 tys. stóp, czyli prawie
10 km, i z tej wysokości, patrząc ze słońcem, mieliśmy całą niemiecką
wyprawę jak na dłoni. Kiedy padł rozkaz do ataku, wyłączyłem radio
z reguły je wyłączałem na czas walki, ponieważ zbyt słabo znałem angielski,
aby rozumieć rzucane pośpiesznie zdania, a gwar tylko rozpraszał moją
uwagę - i poszliśmy tak, jak wynikało z ustalonego porządku, w pierwszej
parze. Mieliśmy doskonałą pozycję wyjściową, ten pierwszy atak więc
przeprowadzony był tak jak na pokazie. Spadaliśmy na nich dosłownie
niczym grom z jasnego nieba, złapałem jakiegoś heinkla, zapaliłem go
pierwszą serią, przeleciałem jeszcze trochę w dół i za chwilę wystrzeliłem
na dużej prędkości z powrotem w górę. Tam zwarłem się na moment z
meserszmitami, ale to nie była walka, tylko krótka wymiana ciosów - atak
i obrona. Ich było kilku, więc po ataku musiałem natychmiast odskoczyć w
dół, oni z kolei musieli iść za swoimi bombowcami i nie mieli dla mnie zbyt
wiele czasu. Ponieważ w powietrzu zrobiło się trochę luźniej, wyszedłem
znów na wysokość ok. 10 kilometrów i postanowiłem nie iść dalej na
północ - byłem już nad lądem, ale wciąż niedaleko Kanału - tylko
zapolować na maszyny powracające do baz we Francji. Powiodło mi się
nie najgorzej i w stosunkowo krótkim czasie zestrzeliłem dwa Me-109.
Z pierwszego pilot wyskoczył na spadochronie, co nam było zawszę na
rękę, ponieważ był to niezbity dowód zestrzelenia; drugi natomiast zapalił
się i poszedł niemal pionowo do dołu. Odprężony sięgnąłem po mapę,
którą nosiliśmy zatkniętą za cholewą, aby bardziej dokładnie ustalić miejsce
jego upadku, które musiałem podać potem w raporcie. Zanim jednak
zdążyłem na nią zerknąć, zwaliła się na mnie ściana ognia. W następnym
ułamku sekundy spostrzegłem jeszcze wyskakującego z dołu, prosto pod
mój nos, meserszmita. Nie wiedziałem, skąd się wziął. Musiał zajść mnie
od tyłu i wpakował całą serię tak, że przeszła przez zapasowy zbiornik,
pod siedzeniem - kule zawadziły o udo mojej prawej nogi - w tarczę
zegarową. Ściana ognia, która się na mnie zwaliła, to było płonące paliwo
z zapasowego zbiornika. Specjalnie ten zbiornik zostawiałem zawsze na
koniec uważając, że pusty, wypełniony jedynie oparami benzyny, jest o
wiele bardziej niebezpieczny. Tym razem jednak porcja metalu, jaką
Niemiec wpakował w ten zbiornik, była zbyt wielka, aby mogło się
skończyć na niegroźnym wyciekaniu paliwa. Musiała powstać gdzieś iskra,
która tryskające paliwo zmieniła w pochodnię.
Leciałem w krótkich rękawiczkach, bo ranek był ciepły, i jak zwykle bez
okularów. Oczy i ręce były więc najbardziej narażone w pierwszych
chwilach po wybuchu. Puściłem drążek, zasłoniłem lewą ręką oczy, a
prawą odpiąłem pasy, wyszarpnąłem zatyczkę radia, która mnie wiązała
z samolotem i otworzyłem pokrywę kabiny. Nagły dopływ powietrza j
eszcze bardziej rozniecił szalejące płomienie. Paliło się wszystko, w tym
moja twarz, ręce, ubranie. Usiłowałem dźwignąć się z siedzenia, ale nie
byłem w stanie unieść się choćby na centymetr. Samolot musiał iść w dół
jak kamień, bo siła odśrodkowa dosłownie wgniatała mnie w fotel.
Chwyciłem za burtę i wskórałem wreszcie tyle, że moja głowa znalazła
się poza obrysem kabiny.
Jakim cudem znalazłem się w pewnym momencie poza samolotem
- nie wiem. Na pewno nie stało się to bez udziału mojej świadomości i
moich mięśni, ale pamięć nie zdołała tego zarejestrować. Prawdopodobnie
przy jakimś zwrocie samolotu wyrwał mnie, wychylonego nieco z kabiny,
pęd powietrza. Przy okazji musiałem uderzyć o kadłub czy może statecznik,
ponieważ potem okazało się, że mam potłuczony prawy bok, szczególnie
łokieć i kolano.
Pierwsze, co pamiętałem z tego, co działo się po opuszczeniu samolotu,
to fakt, że się paliłem. Nie wiedziałem, na jakiej jestem wysokości, ale
zdawałem sobie sprawę, że nie wolno otwierać spadochronu dopóki nie
znikną płomienie. Potem znów jakiś czas chyba działałem jak automat
- robiłem wszystko jak powinienem, ale nic nie pamiętam. Pełny ciąg
zdarzeń zaczęła rejestrować dopiero na wysokości 200-300 metrów nad
ziemią. Wisiałem już na spadochronie i nie było płomieni. Zerwałem z
twarzy maskę tlenową, bo była mocno zesmażona - zresztą razem ze skórą
- i zacząłem nawet sterować linkami spadochronu. Wylądowałem w
burakach i prawie natychmiast zjawił się patrol policyjny samochodem
- był to bowiem rejon najczęściej prowadzonych walk, tak że ciągle coś na
te pola spadało. Kiedy mnie podnieśli, wyglądałem jak półtora nieszczęścia.
Nie miałem butów ani skarpet, ze spodni został tylko stan i na samej górze
strzępy nogawek. Mundur był zwęglony, spalona kamizelka ratownicza
"Mae west", ręce - tam gdzie kończyły się rękawiczki - popalone, a twarz
koloru pieczonego prosiaczka, obficie skropiona sosem własnej krwi
wypływającj z ran po zerwanej masce.

Stanisław Skalski