16 października 2011

JÓZEF LEON BUJAK OPOWIADANIE - ''WYCIECZKA''





Józef Leon Bujak Opowiadania
( Jan Bochaczewski ) Cykl: „ Łzy”

W Y C I E C Z K A „

Wstałem i zdawało mi się, że niedziela. Dzieo zapowiadał się jakoś uroczyście.
Już nie z nawyku, ale odruchowo podszedłem do okna i popatrzyłem na nieboskłon.
Spojrzenie na piękny błękit nieba oraz na zegarek zorganizowało mnie do reszty.
Nawet zacząłem się sam na siebie złościd, że robię wszystko zbyt powoli. Kiedy dojeżdżałem do lotniska byłem zadowolony z siebie. Za dwadzieścia minut siódma. Nie spóźniłem się.
Dzisiaj ostatnia próba. Zameldowałem się u szefa technicznego po wojskowemu; - tak dla draki. W aeroklubie taka dyscyplina w ogóle nigdy nie istniała. Tym bardziej, że nie byłem pracownikiem Aeroklubu.
Potem już po kumpelsku spytałem czy jest kierownik. Z nim bowiem trenowałem d o pokazów akrobację zespołową.
Nim otrzymałem odpowiedź już ktoś dotknął mego ramienia. No to lecim. Uważaj bo dzisiaj dostaniesz po kościach. Robimy wszystko dwa razy. Najprzód normalnie. Potem drugi raz ten sam komplet na nieco zmniejszonej prędkości. Muszę się upewnid czy mnie nie staranujesz w powietrzu. Jak na pokazy dla publiki to atrakcja odpowiednia, ale ja mam żonę i dzieci. A ty? Przygarnął mnie do siebie i ukazując swoje śnieżnobiałe zęby w szczerym uśmiechu powiedział: - już my ciebie na tym bankiecie po pokazach ożenimy. Komisyjnie wybierzemy żonę, kolektyw zaciągnie do urzędu stanu cywilnego, potem zaprowadzi do domu, da worek cukru, worek ziemniaków, beczkę kapusty, skrzynkę smalcu i …
No jak myślisz? Zapytał łobuzersko patrząc mi w oczy.
Nim zebrałem się do odpowiedzi zaśmiał się i krzyknął: I zamkną cię razem z nią na dziewięd miesięcy. Potem przyjdą i albo wyjdzie Józek z żoną i dzieckiem, albo – zrobił przerwę – same portki z Józka. Krzątający się obok maszyn mechanicy wybuchnęli śmiechem i zaintonowali znaną piosenkę:
„………..Żeo się Józiu, żeo się
Daj ci Boże szczęście.
Kobitka ma pupinę
Lepszą niż pierzynę……..”
Zacząłem się śmiad szczerze, bo zawsze żartowano na każdym kroku. To dodawało uroku, czyniło atmosferę na lotnisku całkiem rodzinną. To pomagało przeżyd z tymi kumplami wiele przykrych i ciężkich chwil. Kierownik nigdy nie dawał nikomu do zrozumienia różnicy stanowiska, stażu lotniczego czy też kwalifikacji. Był po prostu kumplem.
Mechanicy to grupa kumpli przeżywających razem z pilotami wszystkie powodzenia i klęski. Śmialiśmy się razem w radości. W smutku pocieszało się bractwo wzajemnie. Ale nie tylko pocieszało. Pomagali jak mogli. Oj mogłem na ten temat dużo powiedzied.
Moje rozmyślania przerwał kierownik już całkiem poważnie. Słuchaj – nie myśl o niebieskich migdałach. Poważnie spojrzał mi w oczy i mówił: Robimy według tego programu co zawsze: 1 – lustrzana na 400 m, 2 – nabór wysokości i walka powietrzna, 3 – Komplet do ziemi.
Zaśmiał się znowu i powiedział – tylko nie do samej ziemi. Powtórzymy potem wszystko jeszcze raz, tylko walkę zrobiona mniejszej nieco prędkości. Chcę byd pewien, że mi nie wjedziesz pod ogon.
Uważaj! Weźmiesz ACF-a bo lepiej ciągnie. Odległośd w drugiej walce trochę większa. Jeszcze Ra mówię, - uważaj!
Spojrzał na mnie badawczo i zapytał: wyspałeś się? Uśmiechnąłem się. Skinął głową, poklepał mnie po ramieniu i śmiejąc się krzyknął: - dawaj lecim Bóziu Jujaku!
Podchodząc do samolotu mechanik wyszedł mi naprzeciw ze spadochronem.
To mnie rozrzewniło. Jakie to fajne chłopy. To nie ich obowiązek.
Nie ich obowiązek, ale to tak ludzi łączy. Mój mechanik, stary frontowiec z okresu wojny, z wyblakłymi niebieskimi oczami. Z dobrotliwym uśmiechem pomaga mi zapinad spadochron i sadowid się w kabinie.
Za kilka chwil dwa Junaki jęczały na pełnych obrotach. Po próbie silników wykonujemy start. Pełny gaz. Za chwilę ustaje drganie samolotu. Wiszę blisko Bolka. Przetrzymuję nad ziemią. Rozpędzamy się i zwrot bojowy ja w prawo on w lewo wypryskujemy w górę. Schodzimy się znowu razem po zwrotach bojowych równiutko i pniemy się w górę. Na wysokości 1200 m rozchodzimy się do lustrzanki. Kątem oka obserwuję jego maszynę. Przez matowe i porysowane szyby kabiny widzę bielutkie zęby Bolka w szerokim uśmiechu. Poprawiam pozycję w stosunku do niego i widzę jego podniesioną rękę. Podnoszę swoją i …..już. Odwracam maszynę na plecy, sprawdzam pozycję i jazda w dół. Nurkuję obok niego, równiutko. Ciągnę do imelmana ( zawrotu ). Po zakooczeniu zawrotu odchodzę w prawo a on w lewo. Teraz zaczynamy dopiero właściwą lustrzankę.
Przesuwamy się nieco w płaszczyźnie i tym razem to samo tylko naprzeciwko siebie. Z zawrotów znowu wywroty. Nurkowanie i dwa zwroty przez skrzydło (ramwersmany). To jest najgorsze.
Boję się aby nie zgubid go. Kiedy po pierwszym przewrocie przez skrzydło nurkuję rozpędzając maszynę do następnego, widzę jego samolot naprzeciwko , prawie na tej samej wysokości pięknie przesunięty o przepisową odległośd.
Kiedy spotykamy się znowu po wyprowadzeniu z zawrotów jestem uradowany. Jeszcze nigdy nam tak nie szło. Teraz pętle spotkaniowe. Rozminęliśmy się na jednakowych wysokościach.
Uważnie odliczam sześd sekund. Odwracam maszynę na plecy i jazda w dół. W piono9wej pozycji do ziemi szukam jego maszyny. Jest – przesunięcie prawidłowe. Zaczyna wyciągad w górę.
Powtarzam prawie natychmiast. Mijamy się brzuchami w pionowej pozycji do góry. Przesunięci jesteśmy o dobre 50 m. Z lotniska projektuje się to tak jak gdyby samoloty robiły pętle w jednej płaszczyźnie i za chwilę uderzyły w siebie. Powtarzamy to trzy razy. Ani raz nie schodzimy z kierunku i nie tracimy płaszczyzny wykonywanych pętli.
Koniec. Teraz walka. Przystrajam się za nim. Dwa kiwnięcia w lewo i w prawo. Kontroluję.
Jego skrzydło posłusznie za lotką podnosi się. Powtarzam to po oznaczonym czasie. I teraz zaczynam się pocid. Zawrót, przewrót, pętla jedna, druga, beczka na wznoszeniu lewa, szybki wywrót i leżące ósemki dwie pod rząd. W drugiej ósemce wpadam w jego strugi, - zrobiło mi się zimno, bo myślałem, że stracę pozycję. Teraz tylko ten komplet do ziemi. Przechodzę na prawą pozycję. Znowu uśmiech Bolka i poniesiona ręka. Poprawiam pozycję do lotu ławą. Prawie równocześnie kątem oka dostrzegam jego dźwigający się płat. Robię to samo. Wywracam maszynę na plecy, jazda pionowo w dół, i pętla, jedna, druga i trzecia. Ale mi idzie. Wszystkie równiutko wyszły.
Potem zwrot. Pilnuję się aby wyjśd równo z nim na jednej wysokości. O rany – jak fajnie.
Trochę może za blisko. Bolek na rozwarte usta i podniesioną rękę. Śmieje się i daje znak do ostatniego przejścia niskiego. 450 m u mnie. Patrzę kątem oka na Bolka. Pod nami remiza tramwajowa, jeszcze trochę, - no teraz. On w lewo a ja w prawo obracamy półbeczkami maszyny. Obok siebie nurkujemy. Skraj lotniska mijamy na wysokości chyba 20 m. Sprawdzam prędkośd jednym mgnieniem oka – i trzymam się twardo równo z Bolkiem. Nnn…n.o Miga budynek portu lotniczego i wypryskujemy w górę przeciwnymi beczkami. Po wyjściu z nich jesteśmy znowu obok
siebie. Bolek jest nie mniej uradowany ode mnie. Odsuwa kabinę, puszcza stery i składając razem obie dłonie macha do mnie i śmieje się. Pokazuje mi, że robimy to jeszcze raz.
Według umowy przechodzę na wznoszenie do 1200 m. Niestety Bolek daje skrzydłem znak.
Psia krew, co on chce? Jaka szkoda, że nie mamy w tych maszynach radia. Acha, teraz rozumiem. Tylko powtarzamy przejście na małej wysokości z tymi beczkami. Znowu 450 m . Znów remiza i ryję nosem maszyny horyzont. Wychodzę z pętli obok Bolka. Tm razem trochę przedobrzył.
Ogrodzenie lotniska miga mi pod kołami zbyt blisko. Nie mam czasu na rozmyślanie, bo zezujące oko nieznośnie śle impulsy przez mózg do ręki. Już zadzieram maszynę równo z nim nad horyzont i beka w prawo. O raju – jak w dechę. Znowu obok siebie.
Kiedy podchodzimy do lądowania pot zalewa mi oczy. Pieką mnie i źle widzę. Lądujemy szykiem. Nie mogę na moment zdjąd ręki z manetki gazu aby obetrzed oczy.
No – nareszcie. Kołujemy pod hangar. Ocieram chusteczką oczy. Jestem ogromnie zadowolony i bardzo zmęczony.
Zatrzymuję maszynę przy maszynie Bolka, czekam aż się silnik nieco ochłodzi i wyłączam. Odsuwam owiewkę, odrzucam w tył ręce poza kabinę i głęboko oddycham. Czuję zmęczenie rozpływające się powoli. Odpinam pasy spadochronu i wychodzę. Bolek krzyczy: „Będą z ciebie ludzie jak cię wszy nie zjedzą – ty chuliganie powietrzny”. Nie chciałem cię męczyd drugi raz całym cyrkiem. Jak zrobimy to tak na pokazach to wierze z wrażenia stolec zaprze. Mechanicy znowu ryknęli śmiechem, a stary Dziadzio Kornel wrzasnął po lwowsku: Ta Błolciu szpanuj tu, ło kobity i insza publika, a ty się wyrażasz.
Teraz zobaczyłem dopiero sporą grupę wychodzącą z hangaru. Oglądali sprzęt.
Szef te4chniczny doskoczył do kierownika i coś tłumaczy. Za chwilę Bolciu tubalnym głosem objaśnił. Widzieli paostwo sprzęt i loty. No to znaczy wszystko już paostwo widzieli.
Wtedy z grupy wycieczkowiczów wyszedł drobnym krokiem pochylony staruszek prawie i zwrócił się do Kierownika.
Proszę Pana – my jesteśmy wycieczką z wyższych uczelni naszego miasta. Reprezentujemy prawie wszystkie dyscypliny nauki jakie są uprawiane na uczelniach naszego miasta. Mówię uprawiane, bo chcę aby zapanowała tutaj atmosfera sportowa. Poświęciliśmy na tą wycieczkę cały dzieo. Pragniemy się dowiedzied możliwie jak najwięcej o lataniu.
O – proszę bardzo – szarmancko odpowiedział kierownik.
Bardzo prosimy – odezwały się gło0sy.
W międzyczasie wyszedłem z samolotu, zdjąłem kurtkę i położyłem się pod skrzydłem. Miałem ochotę pogawędzid z tym staruszkiem, ale denerwowała mnie ta duża grupa. Postanowiłem porozmawiad z nim później.
Byłem zmęczony jak nigdy. Zbyt wiele na jedno zdrowie. Praca, nauka i latanie.I po co to wszystko? Dla siebie samego? Po co? I co dalej? Uśmiechnąłem się z goryczą sam do siebie.
Nagle zrobił się koło mnie szum. To co usłyszałem chciałem skwitowad jakimś przekleostwem.
To znowu Bolciu. Proszę paostwa. Ten oto niepospolitego gatunku borsuczek, który śpi pod skrzydłem, objaśni paostwu wszystko, co będziecie chcieli wiedzied o lotnictwie i co nie będziecie paostwo chcieli wiedzied. Nasz Bóziu: - wykładowca, instruktor, bibliofil, abstynent od wszystkiego P, K, D, tudzież W i znowu P.
Bractwo pękało ze śmiechu, ale zaraz umilkło. Profesor Syrokomla – Syrokomski oczywiście zaraz mnie poznał. Przecisnął się przez tłum, uścisnął mi oburącz dłoo, potem przytulił do siebie mówiąc: - obserwując lot treningowy panów, jestem… jestem ….szczęśliwy, że pan jest w gronie moich studentów. Przerwał nagle i odszedł kilka kroków od grupy.
Chciałem rozładowad jakoś milczenie, tym bardziej że kierownik gdzieś się ulotnił.
Właściwie to, - … i postanowiłem powiedzied coś o nim. Właściwie to jesteśmy my zaszczyceni tym, że pan profesor Syrokomla – Syrokomski jest naszym gościem, który kładł pierwsze cegiełki pod gmach lotnictwa i to nie tylko lotnictwa polskiego.
Wszyscy zamilkli ciekawie spoglądając na profesora. Zacząłem już śmiało mówid:
Pan profesor był jednym z pierwszych pilotów i instruktorów Polaków, którzy wyszkolili się jeszcze w carskiej Rosji. Jest jednym z niewielu nestorów naszego lotnictwa. Ukooczył szkołę lotniczą w Gatczynie, Kaczeoską szkołę. Latał ze sławnym instruktorem Arcełowem, który wprowadził pierwszy raz do programu szkolenia naukę wprowadzania i wyprowadzania z korkociągu.
Kiedy powiedziałem, że był założycielem i członkiem kolegium redakcyjnego jednego z pierwszych polskich czasopism lotniczych w 1919 r., tygodnika „Automobilizm i Polska Flota Napowietrzna” , towarzystwo przycichło zupełnie.
W długich dyskusjach prowadzonych w jego gabinecie, dowiedziałem się wielu rzeczy. Zobaczyłem moc dokumentów historycznych, które były wprost bez ceny. Mówiły nie tylko o jego przeszłości lotniczej, ale również o historii naszego polskiego lotnictwa.
Postanowiłem to teraz powiedzied.
Kiedy mówiłem o tym, że był pułkownikiem lotnictwa i dowódcą pułku, - wyszedł mi naprzeciwko i dokooczył: - a teraz jestem starym prawie garbatym dziadem. Uśmiechnął się przy tym tak jakoś naprawdę radośnie.
Zaprzeczyłem , oczywiście tylko w myślach.
Ten człowiek nie był stary. Jego pamięd, sposób prowadzenia wykładów i dwiczeo, zupełnie nie zdradzały starczych nawyków. Jedynie bardzo pochylona postad i siwe włosy mówiły o tym, że dźwiga na sobie ponad sześd krzyżyków.
Przeszliśmy potem do hangarów i po dokładnych oględzinach sprzętu , w których przeszkadzały poprzednio wycieczce „nasze koziołki” zmuszające ich do obserwacji, towarzystwo zaczęło domagad się lotów.
Znowu jak spod ziemi wyprysnął kierownik na swojej W.F.M.-ce. Zaczął jak zwykle tubalnym głosem: Widzę zafrasowane miny. Benzyna nie woda. Zresztą tutaj nie miejsce na szkolenie ideologiczne. Zrobimy kapitalistyczny „geszeft”. Polatają wszyscy ale…. Robił specjalnie przerwy….. pod jednym warunkiem.
Jakim? Jakim? Zapiszczały prawie jednogłośnie kobiety.
Bolek znowu się wyżywał. Nie, nic z tych rzeczy i całowania. Jestem żonaty – i znacząco pokazał obrączkę na palcu. Panie jak zwykle mają złe wyobrażenie o pilotach i myślą, że każdy lot musi byd okupiony rozbieraną randką.
Nim miały możnośd podnieśd głos protestu szybko mówił: Dlaczego panowie nie pytali się pod jakim warunkiem będą lecieli – hę?
Towarzystwo wybuchło znowu śmiechem.
Bolciu ciągnął dalej. Istnieje bardzo groźny wirus. Nawet mikroskop elektronowy nie zdemaskował jeszcze jego obecności do reszty. Minę miał tak poważną, że wszyscy umilkli ponownie.
Ten wirus niszczy pewną grupę ludzi. Tych ludzi się nie da leczyd. Wszelkie antybiotyki zawodzą. Pozostaje jedynie tylko - t o l e r a n c j a – Tak – tolerancja, powtórzył z naciskiem. Ten bakcyl nie tylko niszczy organizmy, ale rozbija kochanków, narzeczonych, małżonków.
Ten bakcyl przeszkadza w nauce.
Grupa zaczęła falowad, czując nową bombę.
Tym bakcylem jest straszny wirus tzw. „ Baccilus Aviaticus”.
Teraz znowu wszyscy przekonali się, że kierownik to dowcipniś. A on niezmordowanie ciągnął dalej:
Powiedziałem, że leczenie nie rokuje żadnych nadziei. Pozostaje jedynie tylko delikatna tolerancja o bezgranicznym zasięgu. Tym zasięgiem musi objąd również ta tolerancja i wszystkie
wyższe uczelnie naszego miasta. Na wyższych uczelniach , proszę paostwa, znajduje się wielu nieszczęśników zarażonych tym zdradliwym bakcylem.
Są dwa wyjścia. Albo paostwo nie będą robid wstrętów latającym studentom i polatamy; - albo – z latania nici.
Nie spodziewałem się, że Bolek tak zakooczy tę swoją Gatkę.
Widziałem ich nieco zakłopotane lecz rozradowane miny. Nim padły słowa z grupy, Bolek zagarnął mnie ramieniem mówiąc: no Józiu, o roboty . Kibice naszej awiacji czekają.
To dodało towarzystwu odwagi i odprężyło atmosferę. Za chwilkę Bolciu znowu wyskoczył. Psze publicznej szanowności – Kobiety do jednej grupy, panowie do drugiej grupy. Ja latam z panami, Bóziu z paniami. Jestem żonaty, mam nerwową żonę, chcę zachowad swoje włosy na głowie. Znowu śmiech.
Na szczęście kobiet jest prawie tyle co mężczyzn. Kiedy mechanik wsadzał mi pierwszą pasażerkę prosił: - Józku – nie kibluj tych kibiców, bo obrzygają maszynę a na pewno nie umyją.
Uspokoiłem go i prosiłem aby następny pasażer miał już zapięty spadochron, bo szkoda paliwa. Szkoda, że nie było CSS-13. Poleciały oba „Kukuruźniki” po szybowce w teren.
Bardzo niechętnie brałem pasażerów na Junaka ze zrozumiałych względów.
I zaczęło się wożenie kibiców. Start, krąg nad lotniskiem i lądowanie. Następny, byle szybciej i prędzej.
Przy którejś tam zmianie pasażerki, z drugiej strony kabiny podbiegła znajoma asystentka. Wskoczyła na skrzydło Junaka i filuternie całując mnie w ucho szepnęła: Panie Ziuteczku, Ziuteczku, a z Dzidzią to musisz tak długo, dobrze. Znowu mnie całowała, a ręce jej błądziły po kabinie gdzie nie potrzeba. Nawet mechanik przypinający w pierwszej kabinie pasażerkę odwracał znacząco głowę. A ona ciągnęła dalej. – Ziuteczku – niech się pan nie obrazi że mówię przez ty. Dzidzia zrobiła szarlotkę. Ziuteczek szanujący będzie miał swoją słabiutką herbatkę z cytryną – acha! Znowu jej ręce zawędrowały zbyt daleko. Puściłem drążek i delikatnie ja odsunąłem.
Co? Pan się gniewa Ziuteczku? Ziuteczku – coś chciała powiedzied, ale mechanik zamknął już pierwszą kabinę i bez ceremonialnie zaczął zamykad bez słowa moją.
Uśmiechnąłem się do niego, że wybawił mnie z kłopotu. Ona posyłając mi buziaka, zeskoczyła. Dałem pełen gaz i zająłem się pilotażem, chociaż to w tym głupim locie nie było tak absorbujące. Chciałem po prostu odgonid od siebie złośd.
Znałem ją dobrze. Mimo stanowiska ojca i swojego, zupełnie nie liczyła się z niczym. Rozgrzeszałem ją ze wszystkiego, ale nie z tej wyuzdanej, bezczelnej rynsztokowej bezpośredniości w stosunku do wszystkich na których miała w danej chwili ochotę.
Kiedy wylądowałem i znowu zmieniano pasażerkę, wskoczyła na skrzydło. Ziuteczku – szeptała. Zrób to dla mnie. Ja ciebie dzisiaj w domu tak pokocham, że popamiętasz na całe życie. Zależy mi żebyś mnie przewiózł właśnie teraz jak najdłużej. Dłużej od innych.
Przytuliła się do mojej twarzy piersiami. Czułem ich jędrnośd na oczach i ustach. Przez cieniutką bluzeczkę czułem kształt sutek, -miała biustonosz „Bardotki”. Jedną ręką błądziła po włosach, przed drugą bronił mnie kombinezon.
Miałem coś powiedzied, ale ona ciągnęła dalej: Nie bój się. Nie zajdę w ciążę – szeptała. Znowu Dziadźka mnie wybawił od zajęcia stanowiska.
Kiedy zakołowałem po nową pasażerkę byłem dobrze zły. Kiedy wskoczyła na skrzydło i przytuliła się do mnie powiedziałem: - To nie może mied sensu.
Nie mów głupstw, - dzieciak jesteś i do tego głupi.
A którym z rzędu partnerem będę w tym tygodniu u pani? – warknąłem.
To ją rozbawiło. Dzisiaj środa to piątym. Nie dzisiaj piątek – poprawiłem. A – jak piątek to ósmym. I znowu tuląc się szeptała: - Ach jaki mam dzisiaj smak na pana, - oj, oj, jaki mam smak Ziuteczku, ho, ho, ho, - śmiała się i mierzwiła mi włosy.
Nie wytrzymałem. Nie jestem szklanką kawy lub kieliszkiem wina, na który raz się ma smak, a drugi raz nie.
Ziuteczku – właśnie takich jak ty uwielbiam. Jak się wyszumię to ty musisz byd moim mężem. Zobaczysz moja kochana Bóziuchno Jujakowa.
Dziadźka znowu zegnał ją ze skrzydła i nachylając się do mnie powiedział: Oj Józku, Józku, - chyba na pokazach w niedzielę będą portki latad – hi, hi - i zamknął kabinę.
Byłem tak zły, że chciałem się wyżyd jakąś beczką lub lotem na plecach, ale żal mi było pasażerki, którą wiozłem. Jakaś młoda nawet bardzo przystojna brunetka. Kiedy się lepiej przyjrzałem, poznałem ją. Była asystentką naszego fizyka na pierwszym roku. Skupiona, wesoła. Kiedy wysiadała chciała podziękowad za lot, ale widząc tamtą znowu nachyloną nad kabiną, szybko zeskoczyła ze skrzydła.
Ziuteczku – ja lecę po tej pani. No – coś taki naburmuszony. No uśmiechnij się. Przytuliła się znowu i bezczelnie szeptała: -Tak ci dziś wyciu mam brzuszek, że będziesz nieprzytomny i ugryzła mnie boleśnie w szyję, a potem w ucho.
To mnie rozdrażniło. Mimo kilku lat dzielących mnie od jej śmierci, zbyt świeże były w pamięci te chwile. Ale ja ją kochałem, kochałem – o Boże – ona mnie też prawdziwie kochała.
Zrobił mi się chwilowy zamęt w głowie i kiedy poczułem łzy płynące mi z oczu, wyprowadziło mnie to z równowagi.
Ona to zrozumiała inaczej. Nim jej coś zdążyłem powiedzied, Dziadźka znowu zamykał kabinę i jakoś dziwnie patrzył na mnie.
Kiedy wylądowałem i ona wsiadała do kabiny, byłem już całkiem spokojny.
Miała rozpromienioną twarz i zupełnie nie wiedziała jaki sprawiła mi ból. Kiedy Dziadźka przypinał ją pasami znowu wróciły myśli złe i natrętne. W tych kilkudziesięciu sekundach potrafiłem porównad Ją z tą siedzącą w pierwszej kabinie. Pieszczotka – ale na jakiej bazie. Czy pieszczota to wynik popędu? Na pewno nie, nie! Nie! Pieszczota bazuje na czystym uczuciu – potrzebie poświęcenia się bezinteresownego, bez reszty drugiej osobie. Dopiero wynikiem pieszczoty jest obudzenie popędu i cała reszta. Ale ta… - nie dokooczyłem myśli. Dziadżek rozwichrzył mi czuprynę i krzyczał: nie śpij – ten lot i koniec. Kiedy zatrzaskiwał kabinę dokooczyłem przerwaną myśl: - ale ta zgaga nie ma serca tylko d…
Wystartowałem. Moje nogi przechodziły obok fotela w przodzie. Trzymała mnie rękami za golenie i głaskała. Coś krzyczała. Nie słyszałem przez warkot silnika. Zrobiłem z nią, tak jak z wszystkimi krąg nad lotniskiem. Kiedy wypuściłem klapy i ująłem gaz do lądowania zrozumiała. Zaczęła targad i drapad z wściekłości moje spodnie, usiłując dobrad się do ciała. Kiedy poczuła pod palcami nagie ciało, zaczęła bezlitośnie przed je paznokciami. Krępowało mi to ruchy sterem kierunku. Nie czułem bólu8. Walczyłem wtedy może o życie. Ona szarpała uniemożliwiając prawie ruchy pedałami. Był trochę boczny wiatr. Myślałem, że rozbiję maszynę. Posadziłem jakoś grata i wolno kołowałem w stronę grupy. Ona cos krzyczała. Zacząłem czud straszne pieczenie w nogach. Szarpała paznokciami golenie i cięła skórę wzdłużnym ruchem paznokci, to znów drapała w poprzek.
Zakołowałem samolot na stojankę pod grupę wycieczkowiczów i wyłączyłem silnik.
Ona już rozpięła pasy i szarpała rączkę kabiny nie mogąc jej otworzyd. Syczała przez zęby: - ja się zemszczę na tobie ty sk……ie. Straszna to będzie zemsta francowaty prawiczku i abstynencie.
Jeszcze będziesz na kolanach skuczał i prosił, żebym ci dała spokój ty eunuchu, pederasto w d…je…y, ty franco i – nie dokooczyła bo dziadźo już otwierał kabinę i mówił.
Ten paoski profesor uparł się, że tylko z panem chce lecied. Zaraz go przyprowadzą.
Proszę mnie wypuścid – wrzasnęła nagle pasażerka. Się robi – odrzekł Dziadźka i powoli zabierał się do otwierania, strojąc do mnie miny i wzruszając ramionami.
Kiedy wychodziła z kabiny patrzyła mi wyzywająco w oczy. Ja jej też popatrzyłem i powiedziałem: na jaki wydziale uczą kobiety takiego rynsztokowego esperanta?
Na razie nigdzie, ale otwieram od dziś katedrę gdzie będę uczyd mężczyzn kwilid ptasimi głosami. Pan będzie pierwszym słuchaczem i chyba pierwszym absolwentem. Ostatnie słowa wykrzykiwała, bo zeskoczyła już ze skrzydła.
Józku, - coś ty narozrabiał psia nogo, - co; pytał Dziadźka. Nie odpowiedziałem.
Jego wyczekiwanie przerwały głosy zbliżających się ludzi. W stronę samolotu szedł powoli, zgarbiony staruszek podtrzymywany przez dwóch mężczyzn. Mechanik ułożył spadochron w kabinie i pomagając wejśd na skrzydło dostojnemu pasażerowi mówił: to Se jaśnie pan profesor odnowi wspomnienia.
Staruszek był rozdygotany. Nic nie mówił. Przypinali go pasami, a on trzymał w ręce okulary. Kiedy zamknęli kabinę, zaczął się po niej ciekawie rozglądad jak dziecko po komnacie cudownego zamku. To mnie rozczuliło. Kiedy mechanik podszedł do śmigła i podawał komendy: włączony, - pełen, - otwarta – zobaczyłem w lusterku zwrotnym jego uśmiech.
Kiedy silnik po komendzie „kontakt” zaskoczył, zatrząsł samolotem i tablicą przyrządów, jego twarz nabrała takiego rozradowanego wyrazu, że rozczuliłem się tym do reszty. Dałem pełen gaz i kiedy po rozbiegu oderwałem samolot, mój pasażer odwrócił do mnie głowę i coś radośnie wykrzykiwał z uśmiechem na ustach.
Spojrzałem na paliwowskazy skrzydłowe. Starczy – pomyślałem. Zbiornik opadowy miałem pełny. Postanowiłem zrobid miłemu staruszkowi przyjemnośd i przedłużyd lot.
Kiedy poleciałem nad miasto, zaczął przyciskad do szyby kabiny nos, rozpłaszczając go, jak to czynią dzieciaki w tramwaju lub w pociągu. Zniżyłem lot nad miastem wbrew przepisom. Wykrzykiwał, pokazywał rękami, to ubierał to znowu zdejmował okulary.
Poleciałem nad politechnikę, potem nad katedrę, Halę Ludową i jego dzielnicę, gdzie mieszkał.
W gąszczu ulic zabudowanych willami odnalazłem właściwą. Potem poszukałem domu.
Zniżyłem lot aby zobaczył lepiej. Poznał zaraz. Zaczął tak energicznie wymachiwad rękami, że bałem się aby mi nie wyłączył i8skrowników w pierwszej kabinie.
Potem poleciałem z nim nad śluzę, gdzie barki i statki czekały swojej kolejności przepływu. Rozkoszował się lotem. Poleciałem jeszcze z nim nad autostradę i przedmieście miasta.
Był szczęśliwy. Przy powrocie nabrałem większej wysokości, aby mu pokazad panoramę miasta i okolicy. Do lądowania schodziłem ostrożnie, Kiedy przed dolotem do lotniska zobaczyłem samolot komunikacyjny podchodzący do lądowania, w myśl przepisów poczekałem aż wyląduje. Zobaczył go. Zaczął pokazywad lecącą dwu silnikową srebrną maszynę. Przed lądowaniem przeleciałem nad lotniskiem wzdłuż na bardzo małej wysokości. Pokazywał wycieczkę stojącą pod hangarem i promieniał na twarzy. Przy lądowaniu ciekawie patrzył przed siebie, a kiedy koła dotknęły ziemi, wzniósł obie ręce do góry i złożył nad głową w uścisku.
Podkołowałem pod stojącą grupkę i wyłączyłem silnik. Kilka osób wybiegło na spotkanie by pomóc wysiąśd pasażerowi. Potem się zbiegła reszta wycieczki.
Wysiadłem z kabiny, wyskoczyłem na skrzydło i otwarłem owiewkę drugiej.
Wtedy on podniósł na mnie swoje spłowiałe oczy pełne łez i drżącymi wargami wyszeptał tłumiąc szloch: - ja jeszcze chwilkę tu posiedzę – to był wspaniały lot – to był…- to był cudowny lot.
Pan pozwoli, ja chwilkę posiedzę – prosił, a głos wibrował mu na pograniczu szlochu.
Dotykał delikatnie dźwigni i przyrządów. Znowu spojrzał na mnie swymi dobrymi spłowiałymi oczami: - pan pozwoli, jeszcze chwilkę posiedzę – prosił.
Ależ proszę uprzejmie, proszę bardzo, bardzo proszę – mówiłem może nazbyt szybko ze wzruszenia i zeskoczyłem szybko ze skrzydła.
Byłem wzruszony i całkiem zdetonowany tym staruszkiem. A za moimi plecami głos jego wibrował na pograniczu szlochu.
Tylko błagam paostwa, proszę nie mówid żonie, ona by się zapłakała biedulka. Nie mówcie paostwo nikomu. Ona by mogła się rozchorowad z żalu, że ja bez jej wiedzy ryzykowałem ten lot.
Proszę jej nic nie mówid. Ja jeszcze chwilkę tutaj posiedzę. Odszedłem nieco dalej.
Uczucie bólu zwróciło moją uwagę na nogi. Teraz zauważyłem, że moje beżowe spodnie kombinezonu są dołem całe skrwawione. Pochyliłem się, ale widząc idące do mnie trzy kobiety wyprostowałem się nie chcąc zwracad ich uwagi na moje nogi.
Były to koleżanki ostatniej mojej pasażerki. Prowadziły z nami dwiczenia z różnych przedmiotów. Takie same młode jak ona. Zauważyłem, że wiedzą o moich nogach, bo wszystkie trzy bezczelnie się na nie patrzyły.
To co się panu pilotowi – władcy przestworzy stało? – zapytały z filuterną i sztuczną troskliwością. Nic ważnego, prze4jdzie samo, przyschnie jak na piesku. Stałem chwileczkę trochę bezradny i miałem już odejśd kiedy jedna z nich ubrana we fantastycznie kolorowe kraciaste obcisłe spodnie, które podkreślały jej zgrabne nogi i figurę, oraz taki sam serdaczek; - wysunęła się do przodu. Przybliżyła się do mnie i z wydętymi figlarnie ustami zaczęła:
Tak, - z nami to tak króciutko i tylko nad lotniskiem. Nawet nad miasto nie poleciał chociaż kawałeczek. Zbliżyła się jeszcze i zaczęła bid mnie po nosie małą trawką. Nie mówiłem nic przez moment. To ją ośmieliło. Zbliżyła się jeszcze i wyginając kokieteryjnie jedną nogę do przodu rozchylała moje kolana swoim kolanem, zbliżając twarz do mnie mówiła: Paskudnik, brzydal, złośliwiec a nie wygląda na takiego. Potem wzięła mnie pod brodę. Delikatnie ją odsunąłem. Pozostałe dwie dusiły się ze śmiechu. A ona ciągnęła dalej. Z takim starym grzybem to latał po całym województwie. Woził ten stary odwłok śmierdzący cmentarzem:- Zrobiła pauzę a ja czułem że coś się ze mną dzieje Tak, - i było kogo – takie Pruchno w kalesonach, ta…
Nie wytrzymałem i przerwałem. Chciałem rzucid jakimś ciężkim brukowym lub lotniskowym słowem ale opanowałem się w porę. Jestem zboczeocem proszę panią i lubię takie odwłoki śmierdzące cmentarzem – chyba zrozumieliśmy się – prawda?
Jeszcze nie skooczyłem a za plecami odezwały się chrząkania i zobaczyłem większą częśd mieszanego towarzystwa. Staliśmy tak przez moment. Odwróciłem się i słyszałem słowa asystentki z fizyki: - Trochę panie przeholowały, nieprawdaż? Obawiam się że nawet za bardzo dodał jakiś męski głos.
A zaraz za nim czyjś inny: Panie kolego proszę poczekad.
Myślałem , że będzie rozróba i krew napłynęła mi do twarzy. Nie. To on zgarbiony pomalutku szedł w moją stronę. Dosłownie wybiegłem przeciw. Rozłożył ramiona, przygarnął mnie i znów swoim starczym, nieco piskliwym głosem mówił:
Kochany przyjacielu, to był wspaniały lot ten twój i ten ze mną. To było cudowne przeżycie. Ostatni raz latałem w 1930 r. To był jeszcze jeden z niewielu najpiękniejszych dni w życiu.
Dziękuję, stokrotnie dziękuję. Ujął moją głowę w obie dłonie i popatrzył mi swoimi oczami pełnymi łez w moje oczy. Uścisnął i pocałował po ojcowsku w czoło. Kiedy oburącz ściskałem jego dłoo już nic nie mówiliśmy do siebie.
Całe towarzystwo tak jakoś uroczyście milczało. Potem chóralnie zaczęli dziękowad, ale ja nic nie widziałem. Dyskretnie wyjąłem chustkę. Jak obtarłem oczy zobaczyłem poza grupą oddalające się szybkim krokiem cztery kobiety. Wziął mnie pod rękę i tak szliśmy, a cała wycieczka za nami.

Mały Gądów
Jozef Leon Bujak
Wrzesień 1957 r.
( Jan Bochaczewski ) 
.....................................................................................................................................................................
 
JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ, ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz