22 września 2011

MOJE LATANIE NA ''ŻARZE''




Moje latanie na ''ŻARZE''

Do Górskiej Szkoły Szybowcowej zostałem skierowany przez Aeroklub Wrocławski na turnus sierpniowy w 1969 r.. Wraz z pozostałymi dwoma kolegami (nazwisk już nie pamiętam, nie pozostali w lotnictwie) i śliczną dziewczyną Terenią Ćwik (obecnie Teresa Ćwik – Maszczyńska, znana pilotka przede wszystkim jako pilot śmigłowców, pracująca zawodowo do dziś).


Turnus składał się z ok. 25 uczniów pilotów i naszej perełki Tereni. Byliśmy zakwaterowani na samej górze w baraczku. Cóż to były za wspaniałe czasy do latania mieliśmy latanie za darmo, świetne jedzenie , kuchnie prowadziła wtedy kochana babcia , gotowała nam różne przysmaki, na kuchni opalanej drewnem. Kucharka ta dostała Order budowniczych PRL, zaglądali na Żar różni dostojnicy. W czasie trwania turnusu, na weekendy, przylatywał na Biesie komendant Wyższej Szkoły Lotniczej z Dęblina Gen. Kowalski (imię nie pamiętam), jego syn był z nami na turnusie.
Byliśmy wtedy tacy młodzi , ja przepojony piękną historią GSS ''ŻAR'' czułem się dumny ze mogę tu przebywać. Wtedy był jeszcze p. Adam Dziurżyński, który doglądał swego gospodarstwa i pilnował swoje pasieki pszczół na dole zbocza. Przypomnę, że Szkoła jest nazwana jego imieniem.
Na turnusie była wspaniała kadra instruktorska w osobach: Szef Wyszkolenia instr. pil. Kuboszek (przepraszam imię mi uleciało) , instr. pil. Jan Gabor, instr. pil. Edward Fecho.Na turnusie, był też z nami inż. Edward Margański, wybitny konstruktor lotniczy
Pan Edward wieczorami po lotach, po kolacji, przy gwiaździstym niebie organizował nam dyskusje o astronomii, czwartym wymiarze, przemieszczaniu się w czasie, o projektowaniu szybowców samolotów itp. słuchaliśmy go z otwartymi ustami.
Na turnusie byli też, bracia Niżnikowie, świetnie zapowiadający się pil. Zbyszek Bylok ( później byliśmy w kadrze juniorów i szereg innych, imiona i nazwiska wyleciały mi już z pamięci).

W tym czasie na Żarze było zgrupowanie Szybowcowej Kadry Narodowej pod kierunkiem znakomitego trenera Śp. Instr. pil. Józefa Dankowskiego.

Miałem ich okazję podglądać jak latają, podsłuchiwałem ich rozmowy po lotach. Największe wrażenie na mnie zrobiło jak szybowcowy mistrz świata Jasiu Wróblewski doszczętnie rozbił Cobrę, na szczęście cały wyszedł bez szwanków. Jak działał trener kadry, Józef Dankowski wspaniały człowiek, nie patrzył na formalności jakimi zajęła się Komisja badania Wypadków Lotniczych (normalnie na czas zakończenia prac takiej komisji pilot jest zawieszony w lataniu), podjął decyzję i dopuścił go do dalszego latania mistrza, biorąc tym samym na siebie wszystkie związane z tą decyzja kłopoty. Trenera poznałem osobiście w późniejszym czasie jak znalazłem się w Szybowcowej Kadrze Juniorów, ale o tym może kiedy indziej.
Ja przyjechałem na ''ŻAR'' z nalotem 33 godz.(szkolenie szybowcowe rozpoczełem wrzesień 1968 r.) i zrobionym warunkiem przewyższenia 1000m do Srebrnej Odznaki Szybowcowej w tym locie wylądowałem w terenie przygodnym, ówczesny Szef AW Aleksander Pawlikiewicz dokonał mi w książce szkolenia uwagę; ''zła gospodarka wysokością'' co się przełożyło w ograniczeniu dostępu do latania. Tak , że pobyt na tym turnusie stwarzał mi jednak szansę na dalszego latanie.
Sprzęt jaki mieliśmy do dyspozycji to były szybowce: Sroka, Mucha 100 i Bocian ok 15 sztuk.
Lataliśmy dużo i za samolotem na Bocianie i startując z lin na górze. W dniu nielotne trenowaliśmy latanie na ''sucho'' na tzw. link-trenerze. Ja zachłystywałem się, tą atmosferą, byłem tak młodziutkim pilotem i już miałem szczęście być tu w
'
''świątyni'' polskiego szybownictwa w otoczeniu najlepszych pilotów na świecie!

Młodzieńcza energia nas roznosiła w czasie poza lataniem w miejscu zakwaterowania rozrabiali niesamowicie bracia Niżnikowie. W szczególności ten młodszy. Chyba dlatego, że czuli wsparcie swego ojca który w tym czasie był Szefem Wyszkolenia Aeroklubu Bielsko Biała.
Nawet inst. pil. Jan Gabor opiekun nasze grupy nie mógł sobie z nimi poradzić. Inicjatywę przejęła nasza Terenia Ćwik, po ''swojemu'', bardzo skutecznie doprowadziła do ''pionu'' rozrabiaków, przejęła ''dowództwo'' na turnusie wprowadzając w życie ład i porządek. Przyjechaliśmy tu w końcu polatać, a nie tracić energie na rozróby. Terenia wprowadziła dyżury dwuosobowe w kuchni i jadalni, pilnowała, żeby wszelkie prace które są do wykonania były na wszystkich rozłożone po równo. Jak ktoś się migał wystarczyło,że na osobności powiedziała mu kilka zdań i już było po sprawie. Była inicjatorką wielu inicjatyw np: idę jutro na jagody żeby upiec smaczny placek kto idzie ze mną, zbiórka o piątej rano. Chłopaki kończy się drewno na palenie w piecu kuchennym jutro ma być jego duży zapas już porąbanych........ itp...........itd.........

Tereniu jak byłem młodzieniaszkiem potajemnie podkochiwałem się w Tobie i wiem, że nie tylko ja

Główną atrakcją latania szybowcowego było latanie na tzw. żaglu i start z lin. Bezpośrednie wejście w noszenie nabranie często wysokości ponad 300 m nad szczytem, kontakt z termika i już lataliśmy pod chmurami. Gdy termika się kończyła, mieliśmy znów kontakt z żaglem i tak mogliśmy sobie latać. Oczywiście warunkiem było, by siła wiatru i kierunek był odpowiedni. Lądowisko było na dole góry, gdzie lądowaliśmy pod stok. Potem szybowce były podczepiane do linki i z szybowiska były podciągane wyciągarką linową na na stacje załadunkową i transportowane na platformie kolejki szynowej na szczyt. Tu muszę dodać, że do obsługi tego wszystkiego mieliśmy uruchomione służby które pracowały zgodnie z wyznaczonym grafikiem. Bardzo źle wśród nas było widziane zakończenie dobiegu szybowca w takiej odległości, że lina wyciągarki była za krótka, żeby podczepić szybowiec i wciągnąć go wciągarką dp platformy załadunkowej .
W takiej sytuacji należało ręcznie szybowiec podciągnąć pod stok do końcówki liny wyciągarki. Tak, że każdy z nas starał się dobrze lądować, żeby kolegom nie przysporzyć dodatkowej niepotrzebnej roboty. W pierwszym okresie turnusu przeszliśmy loty sprawdzające. Potem dopuszczono nas do startu z lin szybowcami Mucha 100. Start z lin jest to fajne wydarzenie, bo zostawaliśmy wystrzeliwani jak z pracy. Odbywało się, to w ten sposób, że szybowiec był ustawiany na stanowisku do startu, podczepiany z tyłu do zaczepu. Liny gumowe w kształcie V były zaczepiane do przodu szybowca przy każdej z tych ramion lin było do ich naciągu po 3-4 osoby. Pilot zajmował miejsce w kabinie i instruktor wydawał komendy do startu: pilot gotów – podnosił lewą rękę potwierdzając swoją gotowość do startu, gotowość tą potwierdzał kolega, trzymając lewe skrzydło następnie padała komenda naciągaj liny, biegiem w dół, po ich wystarczającym naciągnięciu padała komenda start, wtedy to zaczep ogonowy szybowca był zwalniany i szybowiec wyskakiwał, jak z procy na zbocze góry. Z lin startowały wszystkie typy szybowców. Bardzo fajnym szybowczykiem do latania na żaglu była Sroka, był to lekki szybowiec, lubiłem na niej latać, a to z tej prostej przyczyny, że można było latać bez kabiny, mieć bezpośredni kontakt z powietrzem. Czasami na żaglu ''wisiało'' kilka Srok, mijaliśmy się obok siebie bardzo blisko pozdrawiając się nawzajem. Ja wprowadziłem swój sposób latania na Sroce sterując drążkiem umieszczonym między kolanami i z podniesionym dwoma rękami do góry pozdrawiałem kolegów. Nie zapomniane wrażenie na mnie zrobił lot na żaglu Bocianem z intr. Kuboszkiem, jego technika pilotażu była wspaniała, szybowiec pięknie płynął w powietrzu to był lot który trwał
1 godz.23min., pamiętam go do dzisiaj . Instruktor pokazywał mi tajniki latania na zboczu, schodziliśmy do poziomu 1/3 wysokości góry i latając wzdłuż zbocza po jego obrysie, byliśmy cały czas w strefie wznoszenia. Instruktor Kuboszek podczas tego latania wzdłuż zbocza w jedna i druga stronę skrzydłem , ale to dosłownie dotykał drzew. Chłonełem tą wiedzę mówił np.; zobacz tam jest taki ''parów'', jak w niego wlecimy powinniśmy mieć wznoszenie przynajmniej 2 m/s i tak było. Najciekawszym było, jak wzdłuż zbocza blisko szczytu góry Magura na kocykach na małych polankach były parki oddające się się amorom. Podlatywaliśmy na ich wysokości będąc cały czas w strefie wznoszeń do odległości kilku metrów i na lekko uchylonych hamulcach ,aby zachować lot poziomy, podglądaliśmy ich ''figle''.
Wszyscy piloci z całej Polski przyjechali na turnus, aby zdobyć warunek do srebrnej odznaki szybowcowej lot 5 godzinny . Zasady były takie , że w pierwszej kolejności w kolejce do lotów byli Ci piloci którzy tego warunku nie posiadali. Ja od razu sobie wymyśliłem, że skoro tak, to ja ten warunek, będę chciał spełnić możliwie jak najpóźniej, żeby sobie nabić nalot. W czasie turnusu już dwa razy mogłem odbyć lot 5 godzinny, lecz celowo lądowałem wcześniej, aby znów być pierwszy do latania. Inni koledzy prawie wszyscy te warunki zdobyli. Turnus się zbliżał do końca, a ja niestety zostałem z niczym. Potem pogoda się nam popsuła i były dni nielotne. Byłem załamany. Sama myśl , że przyjadę do mego klubu bez pięciu godzin powodowała u mnie pojawienie się łez w oczach. Przyszedł dzień 29 sierpnia, pogoda była zwaną potocznie jako ''kapuśniak'', nie padał deszcz, ale dmuchnął słaby wiaterek. Instr. Kuboszek uległ moim błagalnym prośbom i dał mi szansę na zrobienie warunku do srebrnej odznaki. Wystrzelono mnie z lin dokładnie o 10.55 na Musze 100. W tym dniu latałem sam, potem pogoda się pogorszyła do tego stopnia, że pochowano szybowce do hangaru. W tym locie bardzo przydały mi się ''tajniki'' latania pokazane mi przez instr. Kuboszka. Latanie górskie, wiąże się ze wspaniałymi przeżyciami (miałem okazje również latać w Alpach francuskich - dopiero są wrażenia). Nie będę opisywał tego lotu w szczegółach, ale moja determinacja, żeby go wykonać uzyskując warunek do srebrnej odznaki była tak wielka , że sama myśl o tym chyba wyzwalała noszenia z przeznaczeniem tylko dla mnie.
Na żaglu ''chodziłem '' przez cały czas trwania tego lotu między wysokością począwszy od 1/3 góry do wysokości 1/2 góry. Lądowałem dokładnie - tak sobie wycyrklowałem o 16.55,

odbyłem lot 6-cio godzinny

mój upragniony. (wg zapisu z książki pilota). Moje szczęście nie miało granic. Zostałem wyściskany przez instr. Kuboszka, nie dopytywał się szczegółów mego lotu, kto jak nie on, mógł ocenić wysiłek jaki włożyłem w ten lot – jego nauka nie poszła w las.. Pozostał mi jeszcze jeden warunek do spełnienia, to przelot na odległość powyżej 50 km. Zaraz po przyjeździe do Wrocławia 3 września 1969 r. wykonałem przelot z Wrocławia do Lubina o długości 63 km.
Miałem wtedy 17 lat.

Ale największe szczęście mnie spotkało w październiku tego roku podczas uroczystości
Walnego Zebrania Aeroklubu Wrocławskiego, gdzie przyjechał ówczesny
Sekretarz Generalny Aeroklubu Polskiego nasz
Bohater Narodowy późniejszy Generał pilot Stanisław Skalski.
Na tej uroczystości wręczył mi osobiście Srebrną Odznakę Szybowcową nr 3572 wraz z dyplomem podpisanym przez niego.



Latałem na szybowcach:
Czapla, Mucha 100, Mucha Std. , Sroka, Lis, Bocian, Jaskółka Std. Libella, Pirat, Foka 4, Foka 5, Puchatek, Junior, Puchacz, Cobra, Jantar Std. Jantar Std. 3 Jantar 2B, Twik-Astir, Discus S/CS, ASH 25, ASW 20.
Chcę jeszcze przytoczyć trzy sytuacje związane z Żarem:

Pierwsza sytuacja:
W środkowej części trwania turnusu ktoś z kolegów rzucił hasło 

idziemy na miód do Dziurżyńskiego

poszliśmy w kilka osób, otworzyliśmy jeden z uli i stało się, zostaliśmy zaatakowani przez rój pszczół, wszyscy jak jeden zostaliśmy dotkliwie pokąszeni. Koledzy mieli szczęście, bo żądła pszczoły im umieściły na rękach i nogach, twarze zdążyli zakryć. Ja przeciwnie mnie użądliły w ręce i na moim lewym poliku miałem trzy żądła. Jak pamiętam chyba byliśmy na tej pasiece w piątkę. Nie minęło nawet pół godziny jak miałem potworna opuchliznę, była tak wielka, że nie mogłem nawet otworzyć lewego oka. Zrobił się poważny dla mnie problem, jak instruktorzy zobaczą mnie z taką opuchlizną to na bank nie dopuszczą mnie do lotów Krótka narada co robić, żebym mógł dalej latać nawet z tym jednym okiem?
Wymyśliłem rozwiązanie: do czasu kiedy opuchlizna mi nie zejdzie, będę uprawiał ''partyzantkę', żeby czasami któremuś z instruktorów się nie napatoczyć. W tym czasie koledzy mi zapewnią ciągłą ''obstawę'' i będą mnie osłaniać moja lewa stronę w każdej sytuacji tak żeby instruktor tego nie zauważył. Pożyczyłem okrycie na głowę tzw.''leninówkę'', dwa rozmiary za dużą na moją głowę, naciągnąłem ją na bakie,r przysłaniając częściowo opuchliznę. Jak przyszła moja kolej do startu to koledzy tak mi pomagali, by moje przygotowanie i start trwały możliwie najkrócej. Pomagając usadowić się w kabinie przypinając pasy. Liny już były napięte do startu, zaraz po zamknięciu kabiny podniosłem rękę, że jestem gotowy. Koledzy nie czekając na komendę instruktora, biegiem w dół napinali liny, a ten przy ognie zwalniał zaczep i byłem wystrzeliwany. Chodziło o ty by instruktor nie dojrzał mojej opuchlizny. Ta cała operacja z moją ''obstawą'' trwała 5 dni. Latałem tak, jak wszyscy. W tym czasie nasza kucharka robiła mi na zapleczu w pełnej konspiracji okłady na twarz. Potem opuchlizna już zaczęła znikać i nie było dalej potrzeby się chować. Stanowiliśmy fajną ekipę wspomagając się nawzajem.

Druga sytuacja:

Na każdy weekend przylatywał do nas Biesie Gen. Kowalczyk (imię zapomniałem, może się nazywał Kowalski), odwiedzić syna i polatać na szybowcu. Generał miał licencje pilota szybowcowego, nawet dobrze sobie radził w lataniu. Problem się pojawił jak Generał miał lądować, nie potrafił lądować pod stok przy ''przycierając'' przy przyziemnieniu, nie było w ogóle fazy wyrównania, wytrzymania, dobiegł kończył daleko od zasięgu liny ściągarkowej . Szybowiec trzeba było ciągnąć pod stok, a był to Bocian, szybowiec duży i ciężki. Sytuacja ta powtarzała się za każdym razem, aż instr. Kuboszek znalazł rozwiązanie. Wsadzał któregoś z nas na pasażera zadaniem było tylko przejąć stery na czas lądowania i dobieg zakończyć pod zasięgiem liny.
Ja sam odbyłem dwa takie loty z Generałem, byłem z nich nie zadowolony ,bo nie liczyły mi się do mego nalotu na czym wszystkim pilotom szczególnie tym młodym bardzo zależy
Natomiast podczas takiego lotu była okazja o wszystkim pogadać, mnie zaproponował, że jak tylko będę po maturze i zechcę latać na odrzutowcach, to żebym się do niego zgłosił. Moje losy tak się potoczyły, że nigdy w wojsku nie byłem i zostałem w lotnictwie cywilnym.

Trzecia sytuacja:

Nie dotyczy ona tego turnusu, ale dotyczy latania na Żarze, postanowiłem urlop spędzić na Żarze wraz z moją żoną miłośniczką gór. Chciałem jej pokazać góry patrząc na nie z góry. Przyjechaliśmy na Żar 19 sierpnia 2004 r. z zamiarem spędzenia przynajmniej 10-dniowego urlopu połączonego z lataniem. Urlop ten sobie z dużym wyprzedzeniem zaplanowaliśmy o tej Szkole Szybowcowej już dużo wiedziała z moich wcześniejszych opowieści. Przyszedł czas wyjazdu z Wrocławia, ja już byłem w mocnych bólach brzusznych, ale starałem się tego za bardzo nie okazywać. Nie chciałem doprowadzić do rezygnacji z wyjazdu - żona się bardzo nim cieszyła.
Na drugi dzień zameldowałem się u Szefa wyszkolenia, przedstawiłem się , pokazałem ''kwity'', nawet za bardzo w nie nie wnikał, powiedziałem mu , że jestem tu na urlopie i chciałbym z żoną polatać. Mówi nie ma sprawy tu stoi Puchacz niech go Pan przygotuje do startu. Myślałem, że będzie chciał zrobić ze mną jakiś lot kontrolny. Siadłem z przodu, przypiąłem pasy i czekam na instruktora. Holówka, też czekała wystarczyło podczepić linę i startować. Z otwartą kabiną, czekałem na instruktora, podszedł i mówi na co Pan czeka, czemu żona nie siedzi w szybowcu, trochę zdziwiony, odpowiadam, myślałem, że zrobi Pan ze mną jakiś lot kontrolny.
Uśmiechnął się tylko i mówi mi nie ma potrzeby dobrze Panu z oczu patrzy. Szybko zainstalowałem więc żonę z przodu, ja siadłem z tyłu i po chwili już wystartowaliśmy. Chciałem żonie pokazać piękne widoki gór, była zachwycona, gdy ja w tym czasie zwijałem się z bólu .
Lot trwał 51 minut i musiałem zejść do lądowania. Z tego lotu jest zdjęcie jakie żona mi zrobiła w kabinie do tyłu. Jestem z wykrzywioną mocno twarzą z bólu.  Po 35-latach miałem okazję spotkać się z inż. Edwardem Margańskim, pamiętał mnie z tego turnusu.
Stan krytyczny przyszedł w nocy żona zadzwoniła do znajomego lekarza chirurga, przedstawiając moja sytuację, odpowiedź była, natychmiast do Szpitala, sytuacja jest krytyczna może to być atak wyrostka robaczkowego. Ja z kolei zadzwoniłem do swojego kolegi chirurga z Wrocławia Andrzeja Olipry , potwierdził to samo. Doradził mi cenną rzecz, jedź natychmiast do Bielska Białej nie szukaj innych szpitali po drodze, czas jest tu bezcenny, tam są fachowcy musisz być natychmiast operowany. Żona mnie zawiozła do Szpitala Onkologicznego w Bielsku Białej o drugiej w nocy, zostałem natychmiast przewieziony na salę operacyjną. W szpitalu tym po operacji byłem jeszcze 10 dni za nim zostałem wypisany. Z rozmowy z lekarzami dowiedziałem się, że po otwarciu brzucha, całe jego otoczenie było tak mocno zainfekowane , że nie można było nawet rozpoznać narządów wewnętrznych. Na pewno nie doczekałbym w tym stanie do rana. Założono dreny i poddano końskimi dawkami kroplówek z antybiotykami. Było jeszcze zagrożenie drugiej operacji, bo z obserwacji lekarskiej wynikało, że jelito cienkie nie podjęło czynności, wchodziła ewentualność wycięcia martwego odcinka. Na szczęście się dobrze skończyło.
Fotki








W przeciągu dwóch miesięcy wróciłem do zdrowia i przed Świętami poleciałem AN -2 do Republiki Środkowoafrykańskiej.

Wrocław dnia 22.09.2011 r.
Tekst; Jan Mikołajczyk

Ps. Stronkę ta dedykuję GSS ŻAR, niech dalej się zapisuje w pięknej historii szybownictwa.
Kolegów z Aeroklubu Bielska Biała, a może samego Tomka Kawę – lekarza, proszę, żeby przekazał tamtej ekipie (nazwisk nie pamiętam), która uratował mi życie, gorące podziękowania w imieniu własnym i mojej 
rodziny.
.....................................................................................................................................................................

JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ, ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu


21 września 2011

LOTNICZY DOLNY ŚLĄSK - ADAMA SZNAJDERSKIEGO W SPRZEDAŻY




 LOTNICZY DOLNY ŚLĄSK 
wydanie drugie Tuchów 2011 r., ok. 400 sylwetek pilotów, mechaników, dziennikarzy i ludzi związanych z lotnictwem.



Uwaga: mamy na stanie jeszcze 90 egzemplarzy. 

Zamówienia zakupu prosimy składać:
Klub Seniorów Lotnictwa - Wrocław
tel. 71 351 06 22
kom. 507 804 238
......................................................................................................................................................................
JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ, ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu

19 września 2011

ODZEDŁ OD NAS NA ZAWSZE NASZ PRZYJACIEL I KOLEGA ŚP. ZBYSZEK RADOMSKI




Odszedł od nas na zawsze nasz przyjaciel i kolega


Śp. ZBYSZEK RADOMSKI

ur. 1 kwietnia 1940 r. w m. Ustronie k. Wilna; syn FRANCISZKA i REGINY z d. WASILEWSKA. Praca: Fabryka Urządzeń Mechanicznych we Wrocławiu; FMŻ w POŁOCKU; CEKOP (b. NRD); Metaloxport w Warszawie. Fabryka Automatów Tokarskich i Germaz Tools we Wrocławiu.
Jako emeryt był przedstawicielem szwedzkiej firmy SECO.

Szkolenie spadochronowe w Aeroklubie Wrocławskim (1955), szybowcowe w Szkole Szybowcowej w Ligocie Dolnej (1958), samolotowe w Aeroklubie Białostockim (1970) i balonowe w Centrum Szybowcowym w Lesznie (1987).

W 1968 r. z pil. MICZYSŁAWEM KOZDRĄ na dwumiejscowym szybowcu Bocian (trasa Białystok-Ełk) dokonał wyczynu homologowanego na trasie 100 km. Zbigniew Radomski uczestniczył w ośmiu Mistrzostwach Balonowych Świata, w Mistrzostwach Balonowych Europy (Leszno-1988), Międzynarodowych Zawodach Balonowych Lopeaine w Metz(1991), Mistrzostwach Balonowych Polski(Lublin-1994, Wrocław-1995, Białystok-1966).

Studia z tytułem magistra ukończył na Politechnice Wrocławskiej (1963) – Wydział Mechaniczny. W 1952 r. przeszkolenie teoretyczne w Lidze Lotniczej pod kierunkiem druha RYSZARDA KOMOROWSKIEGO .
Skoków spadochronowych uczył go instr. WALDEMAR BOŁOTOWICZ. Licencję uzyskał 1955 r.

Tajniki szybownictwa poznał dzięki instr. Ryszardowi Lewandowskiemu,szkoląc się w Ligocie Dolnej (1956).

W 1981 r. uzyskał licencję pilota samolotowego(instruktorzy: Roman Dakowicz, Wiesław Dziedzio i Stefan Różycki). Jako pilot latał m.in. na CSS-13, Jak-18, Zlin-526, Wilga, Gawron.

Zbigniew Radomski uprawiał też taternictwo. Wspinał się też m.in. z Janem Franczukiem, Wanda Rutkiewicz, ze Stanisławem Galary i Januszem Fereńskim.

W latach 1967 – 1980 był członkiem Aeroklubu Białostockiego, a w 1955 r. zgłosił akces do Aeroklubu Wrocławskiego

We wrocławskim Klubie Lotników ''Loteczka'' był sekretarzem Kapituły ''Złotej Loteczki''
i Kapituły ''Wyróżnienie Statuetką im. Dedala''. W latach 2004-2008 był wiceprezesem ''Loteczki''.

Za osiągnięcia w dziedzinie lotnictwa i w pracy zawodowej mgr inz. pil. ZBIGNIEW RADOMSKI został uhonorowany wieloma odznaczeniami, m.in. Brazowym, Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem Zasłużonego Pracownika Handlu Zagranicznego, Odznaką Zasłużonego Pracownika FAT-Wrocław, Złotą Odznaką Górską GOT, Złotą Odznaką Żeglarską ŻOT, Srebrną Odznaką za Zasługi dla Aeroklubu PRL(1988), Odznaką Zasłużonego Działacza Lotnictwa Sportowego (2004).

Źródło: Adam Sznajderski Lotniczy Dolny Śląsk



Ps.
Zbyszka,

znałem prawie 50 lat, gdy jeszcze jako mały Jaś przebywałem całymi dniami na lotnisku.
Zawsze mnie pytał czy coś jadłem , czy nie jestem, głodny?
Takie sytuacje pamięta się do końca życia.
Będzie mi jego bardzo brakować.
Miałem sytuacje trudne w swoim życiu na Zbyszka pomoc zawsze mogłem liczyć.
Byliśmy w stałej głębokiej przyjaźni, aż do ostatnich chwil jego życia.

Pogrążony w głębokim smutku
Jasiu Mikołajczyk

ZBYSZKU , SPOCZYWAJ W SPOKOJU
......................................................................................................................................................................

JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ, ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu

18 września 2011

OPERACYJNE DZIAŁANIE JASIA MIKOŁAJCZYKA



OPERACYJNE DZIAŁANIE JASIA MIKOŁAJCZYKA

dzisiaj jest niedziela, telefon milczy, komfort pracy zapewniony i myślę sobie coś
''skrobnę piórem na tą stronkę''. 
Zanim stronka 
HUMOR LOTNICZY, NIEZWYKŁE HISTORIE 
zacznie żyć swoim życiem to z kolei ta moja 
OSOBISTA.......
zależy tylko ode mnie.
Opisana niżej sytuacja jest prawdziwa i bardzo łatwa do sprawdzenia są świadkowie tych zdarzeń ,tylko może ja ich tu z imienia i nazwiska nie będę wymieniał – może by sobie tego nie życzyli,  dlaczego wynika  to z opisu, 

Przykład: STAN WOJENNY

Świat mi się zawalił jak milinom Polaków, myśli mi się kłębiły co mam robić. Ja już rządziłem na ''PARAFI'' z Worcella z którą się liczyły pozostałe ''Parafie'' wrocławskie. Miałem swoich oddanych ''żołnierzy'' – prawdziwych ''zakapiorów''(dla przykładu podam że jednym z nich był najlepszy Polski kaskader). byliśmy zaprawieni w walkach ulicznych, ''naparzaliśmy'' się między sobą regularnie kto będzie ''rządził''we Wrocławiu. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła, to doprowadzić do Paktu między ''Parafiami'' w imię interesu nadrzędnego jakim była Polska. Zjednoczyć siły i podjąć walkę.
W pierwszych dniach przekaz był jasny była to wojna wytoczona Narodowi.

Co robić? Możliwości miałem dwie:
  1. Podjąć walkę dywersyjną, ale bez rozlewu krwi.
  2. Wyjechać na zachód jedynym dla mnie kierunkiem była Francja (skończyłem czteroletnią Szkołę Nauki Języka Francuskiego przy Uniwersytecie Wrocławskim Alliance Francaise)
Szybko doszedłem do wniosku, że działając z Francji będę skuteczniejszy, przecież oprócz swoich ''żołnierzy'', miałem ludzi w wielu środowiskach. Byli oni często na wysokich urzędach.
Jak wyjechać z Polski w stanie wojennym? Pomysł mi przyszedł , tylko nie byłem pewien, czy przejedzie. Miałem tam swojego człowieka który pełnił funkcję Naczelnika w Biurze Paszportów (był to SB-ek, tam też byli porządni ludzie). Spotkaliśmy się u niego w Urzędzie w pełnej ''konspiracji'' – nie mogłem dać po sobie poznać, że się znamy, jako petent. Przedstawiłem mu swój pomysł na wyjazd, zastanowił się i mówi ,Jasiu to powinno przejść, ale ja nie podejmuję decyzji o wydaniu paszportu, ja ją tylko opiniuję.
Jak wyglądała realizacja tego pomysłu, kupiłem butelkę Żubrówki, miałem z sobą kopertę już zaadresowaną na adres mego brata Bogdana, który w tym czasie mieszkał we Frankfurcie
n/ Menem. A do środka napisałem instrukcję co ma robić: Kręciłem się pod Wrocławskim Caritasem, aż przyjedzie ciężarówka TIR z pomocą charytatywną. Dla mnie ważne było , aby kierowca posługiwał się j. francuskim. Często się tam pojawiałem, to miejsce szczególnie było obstawione przez SB-cję. W trzecim dniu stanu wojennego podjechała ciężarówka na belgijskich numerach. Już widzę ,że pojawili się nagle jacyś ''Panowie'', co mi bardzo utrudniało działania. Podszedłem od razu do kierowcy otwieram drzwi i mówię o co mi chodzi, ma Pan tu flaszkę wódki, daję tu Panu kopertę i proszę kupić znaczek i wrzucić list do skrzynki. Otworzyłem mu kopertę, gdzie w górnej części napisałem nie martw się, z mamą już wszystko dobrze. Operacja się udała. To było napisane w górnej części. Natomiast instrukcja napisana była niewidocznym atramentem, który można było odczytać zwilżając lekko mlekiem. Tekst się ukazywał na czas wyschnięcia mleka na papierze na czerwono (Boguś znał te moje sztuczki jeszcze ze Szkoły podstawowej jak się pasjonowałem chemią).
Zdążyłem tylko dać kopertę kierowcy i mówię proszę ją natychmiast schować! Chwila moment i dwóch ''smutnych'' Panów już było przy mnie. Dokumenty proszę co Pan tu robi? Mówię proszę Panów, ale o co tu chodzi? Od zadawania pytań to jesteśmy my. Nie chciałem się dłużej z nimi chandryczyć i mówię, że mam tu dyżur wyznaczony przez Ojca Dyrektora Caritasu, bo j. francuski znam i mam otoczyć opieką kierowcę na czas wyładunku i służyć mu wszelką pomocą . Hm...odpowiedzieli, a butelka? To podziękowanie od Ojca Dyrektora. Popatrzyli po sobie proszę stąd odejść, kierowca sobie sam poradzi. To była godzina ok. 20 – tej.
Koperty nie znaleźli przy ,mnie, ani przy kierowcy, ale nawet, to tekst widoczny niczym mi nie groził, natomiast jakby odczytali tekst niewidoczny to byłbym w opałach.

Instrukcja:
- Idź do znanej Kliniki Chirurgicznej spisz z szyldu dokładną nazwę z adresem
- Podejdź do drzwi ordynatora, spisz jego nazwisko i imię wraz tytułami naukowymi
- Wyślij telegram następującej treści:

Bogdan Mikołajczyk leżący w naszym szpitalu jest w stanie agonalnym.
Uległ wypadkowi na placu budowy spadając z wysokiego rusztowania, prosi o pilny przyjazd brata Jana Mikołajczyka
Podpis (nazwisko lekarza)
Nazwa Kliniki.......

Po trzech dniach otrzymałem telegram, pobiegłem do przysięgłego tłumacza, prosiłem żeby nastawiał pieczątek, jakie tylko posiada (ma większą moc w oczach urzędnika), poleciałem z tym zaraz do mego Naczelnika , zaopiniował na tłumaczeniu telegramu, że nie wnosi żadnych uwag, podał jakieś obowiązujące paragrafy, że w takich okolicznościach wyjątkowych, jest możliwość udzielenia zgody na wyjazd zagraniczny. Naczelnik mi mówi, trzeba iść za ciosem lecę z tym do szefa, oprócz tej opinii, mu powiem, że jesteś załamany itp.
Przyszedł jeszcze szybciej niż poszedł, mrugną do mnie oczko i mówi Panie Mikołajczyk proszę czekać. Siedziałem wtedy na korytarzu. Poleciał w jakieś drzwi, daje mi paszport do ręki, tu proszę pokwitować. Mówię co mogę zrobić dla Ciebie. Mówi, że jest kiepsko z zaopatrzeniem, a jeść trzeba, ja zapłacę, załatw coś! Mówię załatwione, pojechałem w teren te wszystkie punkty kontrolne przeleciałem, na każdej zostawiałem w zależności od trudności kilka butelek wódki. Pod Oławą miałem zaprzyjaźnionego hodowcę baranów. Zameldowałem się u niego i mówię, zabij dla mnie jednego barana, zapłacę Ci benzyną, mam z sobą 20 l. Dobrze, ale nie mogę Ci dać więcej niż pół tuszy. Może tak być? Okey
Ja przy całej tej operacji z baranem nie byłem. Po jakiejś godzinę, tuszę zawinął mi w prześcieradło. Podziękowałem i z powrotem pojechałem do Wrocławia. Miałem wtedy Fiata 125p. W drodze powrotnej już z kontrolami nie miałem żadnego problemu, tylko pytali się czy, jeszcze nie mam jakiejś flaszki, tym razem zapłacą. Oczywiście , że miałem , ale zawsze musiałem mieć w bagażniku zapas odpowiedziałem ,że niestety już nic nie mam- nigdy nie wiadomo co się może przydarzyć?
Przyjechałem do domu Naczelnika, położyłem tuszę, żona jego mnie wycałowała, powiedziała, że tego jest tak dużo, a oni są tylko we dwoje. Mówię proszę to rozparcelować na drobne porcje i wrzucić do zamrażarki. Pytam się, czy nie będą mieli dość, jeść ciągle baraninę? Odpowiedziała, że będzie robić na różne sposoby i z fajnymi przyprawami. Pokazała mi książkę kucharską, proszę niech Pan patrzy, ile jest przepisów na baraninę. Ja mówię że niech posłucha mnie, Pani ma towar, to jest dzisiaj warte więcej niż gotówka. Najlepiej niech się Pani wymieni na nabiał wieprzowinę, wędliny itp. Najlepszą walutą jest teraz benzyna, tak ale tym musiałby się zajmować mąż, on mimo że tam pracuje to musi się pilnować, ''podpieprzają'' się nawzajem. Chce jakoś dotrwać do emerytury. Poszliśmy jeszcze z Naczelnikiem do drugiego pokoju wypiliśmy po dwie 50-ki. Pogadaliśmy jeszcze, ale tej treści rozmów nie będę przytaczał. Wiedział po co tam jadę itd.
Zadeklarował swoją pomoc, jakby była taka potrzeba. Dodam tylko, że bardzo był pomocny w mojej robocie ''dywersyjnej'' i nigdy mnie nie zawiódł.  Ja zawszę pilnowałem, czy mi potrzeba czy nie, miałem zawsze wbitą wizę 3 miesięczną pobytową, wielokrotnego przekraczania granicy francuską i taką samą tranzytową wizę niemiecką. Przyszedł czas wyjazdu. Wsiadłem w pociąg do Paryża, bo w papierach miałem wizę pobytową francuską, bo jak bym miał bilet tylko do Frankfurtu, to miałbym na granicy niemieckiej problem, mogliby mnie nie wpuścić. Wysiadłem z pociągu, brat po mnie przyjechał. Zaczął się okres ciężki do przetrzymania. Jak Polonia z Frankfurtu dowiedziała się,że przyjechałem z Polski wszyscy chcieli wiedzieć co się w Polsce dzieje, każdy przynosił alkohol , nie mogłem się urwać, brat chciał, żebym został, załatwi mi robotę. Języka nie potrzebujesz znać, miał swoją firmę budowlaną i w przypływach zatrudniał kilkadziesiąt osób w większości Polaków. Trwało te pijaństwo i nocne rozmowy Polaków przez tydzień. Przy każdym spotkaniu pokazywałem od razu na początku ksero tego telegramu i w dwóch słowach tłumaczyłem , że właśnie dlatego dostałem zgodę na wyjazd. Inaczej wzięliby mnie za agenta służb, żeby rozwalić robotę opozycji za granicą. Brat by miał ''przesrane'', zresztą w Paryżu ja też. Ten bilet który miałem był jeszcze ważny i po tygodniu byłem już u Siebie w Paryżu. W mojej drugiej ojczyźnie.

Paryż stan wojenny i ja



Wrocław dnia 18.09.2011 r.
Tekst: Jan Mikołajczyk
....................................................................................................................................................................

JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ,  ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu

16 września 2011

STRONA OSOBISTA JASIA MIKOŁAJCZYKA STRONA NR 3 - ''DZIADEK''




''DZIADEK''

Początek interesu z DZIADKIEM, zaczął się od dowożeniu towaru dla trzech właścicielek warzywniaków we Wrocławiu tj. na ul. Krasińskiego, ul. Stawowej i ul . Stalowowolskiej. Zaproponowałem im współpracę, znały mnie z placu targowego na Kromera we Wrocławiu, gdzie już od 13-go roku życia robiłem małe biznesiki , zarabiając na swoje utrzymanie. Znał mnie przecież cały plac jako małego Jasia. Dogadałem się z nimi że przed szkołą będę im dowoził towar do ich warzywniaków własnym samochodem. Płacone miałem od przewiezionej skrzynki. Wstawałem o 4 rano jechałem swoim (jak zrobiłem prawo jazdy i zarobiłem na mój pierwszy samochód typu stara Warszawa, opiszę oddzielnie) po każdą z nich z osobna jadąc po zakupy na plac i zawożąc zaopatrzenie do warzywnika, tak abym jeszcze mógł zdążyć do szkoły. Samochód stawiałem kilka ulic dalej dla pełnej konspiracji. Rozliczaliśmy się codziennie od sztuk przewiezionych skrzynek tzw. jedynek (duża drewniana wysoka). Tylna kanapa samochodu była wymontowana. Robota była bardzo odpowiedzialna, przecież trzeba było zabezpieczyć ciągłość zaopatrzenia. Nigdy ich nie zawiodłem, trwało to przez cały okres trwania nauki w technikum..

Uzgodniłem z nimi, że ja będę się tym zajmował w okresie jesienno – zimowym, a w okresie letnim z uwagi na moje latanie dam im zastępstwo. Po krótkim okresie czasu doszły do wniosku , że nie będą, ze mną jeździły na plac tylko dadzą mi kasę i listę zakupów. To nowe ustawienia roboty było dla mnie bardzo korzystne bo nie marnowałem czasu , żeby się umawiać i po nie jechać. Były spokojne, że przywiozę zawsze dobry towar i w dobrej cenie. Cały plac wiedział, że jeżdżę dla nich.
Wszystko się wspaniale kręciło, ''kasiorka'' codziennie wpływała. Brat – mechanik, dbał, żeby samochód nawet w największe mrozy zawsze odpalił. Stać mnie było zapłacić chłopakom, żeby go wymyli, wyczyścili ten syf na weekend, jaki się zbierał od transportu warzywnego, bo z dziewczynami i kumplami jeździliśmy na dyskoteki. Objęłem przywództwo na Parafii ,miałem pieniądze, samochód i jeszcze na dodatek byłem pilotem. Ze mną zaczęli się liczyć nawet największe ''zakapiory''. Wrocław wtedy był podzielony na tzw. strefy wpływów ja byłem z ''Parafii Worcella''. Pieniądze które taką ciężką pracą przychodziły, bardzo łatwo się rozchodziły, wpadłem w okres montowania Parafii, a tu trzeba było finansować niektóre sprawy żeby ''rządzić'' we Wrocławiu. O tym może innym razem. Wracając do biznesu, po jakiś dwóch miesiącach zaproponowałem im, nowy układ, żeby się złożyły na samochód Warszawa w wersji pikap, to pozwoli ,że za jednym wyjazdem przywiozę im towar naraz dla wszystkich trzech. Rozliczenie w związku z tym zrobimy korzystniejsze dla nich, ja zejdę z ceny za skrzynkę, pod warunkiem ,że po ich obsłużeniu w zaopatrzenie samochód będę miał do wyłącznej dyspozycji. Pogadały między sobą, że to wcale nie jest zły pomysł, będą właścicielkami samochodu, towar będzie szybciej i na czas, opłaty za transport będą mniejsze, eksploatacja cała łącznie z naprawami na mojej głowie w końcu babki co jak co, ale pieniądze to one umieją liczyć. Decyzja , Jasiu szukaj samochodu. Mówię ,że już nie muszę, bo mam upatrzony. W mieszkaniu jednej z nich spotkaliśmy się na spisanie umowy zakupu samochodu, gdzie stroną była jedna z babek. Pieniądze w gotówce wyłożyły na stół, coś tam jeszcze utargowały na cenie, dostałem kluczyki i dowód rejestracyjny, Miałem więc do dyspozycji samochód ,który mi stwarzał możliwości większego zarobku.

Nie ma jak to robić interesy obracając pieniędzmi innych ...

Pikapa dałem do warsztatu brata, aby go dobrze przeglądnął i zrobił wszystko co konieczne, żebym nie miał z nim problemu. Od tego momentu już tak ciężko nie pracowałem, zarabiałem przynajmniej podwójnie. Potrafiłem w jednym dniu zarobić więcej niż mój tata przez cały miesiąc. Ten mój drugi samochód służył mi już tylko do „szpanu: W tygodniu nie miałem nim czasu jeździć bo od rana do wieczora zarabiałem na tym pikapie. Mając samochód już przylgnąłem do dziadka widzą różnorakie pomysły na zarabianie już dużych pieniędzy.

tu miałem 16 lat

Dziadek,

który na pl. Kromera siedział od początku jego istnienia. Plac targowy to było jego całe życie. Bardzo się polubiliśmy, miał taki biznesik handlował oponami do ciężarówek. Miał t kanciapę metalową nawet sporą i całe dnie siedział sobie na swoim foteliku na powietrzu podparty laseczką. Bardzo tam z nim lubiłem przebywać, wtedy kiedy nie nie miałem jeszcze samochodu. Przypadliśmy sobie szybko do gustu, on miał wielkie poszanowanie wśród kupców. I szybko zaczęliśmy robić interesy. Mnie potrzebny był ktoś kto na placu mógł ''urzędować'' na okrągło.. Współpraca polegała na tym, że ja miałem znakomite rozeznanie we wszystkim co się na placu dzieje, żadna nowa sytuacja nie mogła umknąć mojej uwadze. Wyszukiwałem więc np; kupców z okolic Wrocławia którzy oferowali towar do sprzedaży, żeby to zrobić musieli bardzo wcześnie wstać i cały dzień siedzieć na placu i handlować, często z marnym skutkiem. Otóż mój pomysł był prosty, zresztą takie są zawsze najlepsze w realizacji. Obszedłem cały plac po selekcji handlowców zaprosiłem ich do dziadka na obgadanie interesu. Na pierwsze ''zebranie'' u Dziadka, zaprosiłem producentów w ilości pięciu osób, było to w okresie wczesnej wiosny ,kiedy ukazują się na rynku nowalijki, byli to producenci szczypioru, rzodkiewek, sałaty, pomidorów i cebuli. Mówię do nich tak: Panie i Panowie znacie mnie jako małego Jasia i Dziadka też znacie. Mam dla Was propozycje,zamiast marnować czas , ja będę po towar do Was przyjeżdżał wcześnie rano z kasą i płacił od ręki (już na to mnie było stać spokojnie), towar ma być najlepszej jakości i pierwsze świeżości, przywożę go do Dziadka, on ty na miejscu będzie go sprzedawał przez cały dzień, jak trzeba będzie to będę robił kursy po południu. Będziemy się umawiać na bieżąco. Każdemu ta propozycja pasowała zacząłem po towar wyjeżdżać już nazajutrz o 3 w nocy, żeby zrobić kilka kursów, zrzucić towar Dziadkowi, zdążyć jeszcze „obskoczyć te moje trzy babki i pojechać do szkoły. Po lekcjach zaraz do Dziadka. Miał wolną rękę w ustalaniu cen , miałem do niego pełne zaufanie, towar świetnie schodził, bo był świeży zawsze przed przyjazdem „badylarzy”. Dziadek mimo,że był ślepawy, siedział na swoim foteliku, nie potrzebował, nikogo do pomocy. Nikt nie odważyłby się go oszukać. Dziadek nawet nie musiał wstawać tylko sobie siedział oparty o laseczkę. Uzgadniał co za ile kasował i wydawał zgodę na pobranie towaru. Wszystkie opakowania na wymianę były składane na osobnej kupie. To był taki zainicjowany początek naszego biznesu.
Rozszerzyłem ten biznes z dnia na dzień na dużo większą skalę. Dogadywałem się poważnymi producentami. Warunki były takie same, super towar i świeży, cena musiała być niższa niż u innych na placu, towar dostarczają w ten sposób , aby był w ciągłej sprzedaży, własnym transportem. Korzyść maja taką że nie marnują czasu na sprzedaż tylko dostarczają i od razu maja kasę z góry płatne gotówką u Dziadka. Każdemu więc zależało żeby biznes się kręcił nie było przypadku zawyżonej ceny, złej jakości towaru, bo taki numer można było zrobić tylko raz.
Dziadka wyposażyłem w duże plandeki na wypadek deszczu sam miał schronienie - była to jego kanciapa. Kiedy Dziadek szedł spać handel za niego robili najczęściej dostawcy jabłek z Grójca. Na placu zawsze stało kilka wozów z ciężarowych oni na pace też spali, klient zawsze mógł ich obudzić i kupić towar. Przypilnowanie sobie wzajemne towaru, było niepisanym prawem obowiązującym na placu.
Obroty dzienne już miałem większe niż duże sklepy spożywcze. Towar był moją własnością pozostało mi tylko rozliczyć się z Dziadkiem. Cały biznes prowadziłem bez najmniejszego zapisu. Gotówka krążyła bez żadnej, ale to żadnej ewidencji. Rozwiązanie zastosowałem proste.
Kupiłem Dziadkowi dwa różne woreczki na pieniądze na zasuwak w różnych kolorach łatwe do rozróżnienia ze wzgl. na jego słaby wzrok.
Pierwszym był na wkładanie kasy ze sprzedaży.
Drugim służył do przechowywania pieniędzy tego woreczka płacił za dostawy.

Jak w takiej sytuacji można mieć kontrole nad obrotem finansowym, nie prowadząc żadnej księgowości?

Oczywiście zawsze najlepsze rozwiązanie jest najprostsze. Opiszę to praktycznie jak to robiłem Codziennie przed jego zaśnięciem na ''kojku'' w kanciapie, podjeżdżałem do Dziadka, przeliczałem pierwszy woreczek do którego Dziadek wkładał dzienny utarg z tej kwoty 10 % odpalałem Dziadkowi, pozostałe 25 % procent był to mój zarobek. Do obrotu nie wpuszczaliśmy towaru poniżej 35 % marży. Dziadek nie miał najmniejszych z tym problemów przecież ustalał cenę zakupu i cenę sprzedaży. Przeliczałem kasę w drugim woreczku i oceniałem ile jej musi być, żeby starczyło na obsługę dostawców w dniu następnym, dbałem o to żeby, zawsze było z górką.

Na placu byłem już drugi po ''Bogu"...


tylko my dwoje i nikt więcej . On już po 80-ce, niedołężny, niedowidzący ja 16 letni chłopak jak zacząłem, warunkiem, tego było przecież posiadanie samochodu no i oczywiście prawa jazdy. ( jak zdobyłem te dwie rzeczy osobnym razem) Ja już to miałem. Obroty z tego co się zorientowałem mieliśmy większe niż największe sklepy spożywcze we Wrocławiu, nie mówiąc o zyskach, zero kosztów, wysoka marża wyniki fantastyczne, żadnych papierów, żadnych podatków - każdy lubił taki namacalny handel jak ciepła gotóweczka krążyła z rąk do rąk. 
Za nim z Dziadkiem wszedłem w ten biznes on w tej swojej kanciapie handlował oponami do samochodów ciężarowych, przed nią miał górę opon, zresztą cały czas nimi handlował do końca. Dostawcami byli wrocławscy wulkanizatorzy. Przywozili zregenerowane opony wszelkich typów i rozmiarów. Klientami jego byli właściciele ciężarówek, którym opony często pękały na skutek przeładowania. Tylko u Dziadka można było je kupić, miał szeroki asortyment i dobrą cenę. Uznawał wszelkie reklamacje od ręki.. Był ich deską ratunku. U Dziadka można było też zawsze kupić wódeczkę sprzedawaną na kieliszki, ciepłe smaczne pierogi, gołąbki itp. Te rarytasy donosiły mu pobliskie mieszkające babcie dorabiające do skromnych rent. Ponieważ zawsze był na miejscu zostawiano u niego różnorakie wiadomości, listy do przekazania itp.
Kiedy Dziadek szedł spać handel za niego robili najczęściej dostawcy jabłek z Grójca, rozliczali się nim z rana. Na placu zawsze stało ich kilka wozów ciężarowych oni na pace też spali. Klient zawsze każdego z nich mógł obudzić i kupić towar. Przypilnowanie sobie wzajemne towaru, było niepisanym prawem obowiązującym na placu Już wiele nas z Dziadkiem łączyło. Cały ten biznes rozkręciłem z nim na dużą skalę bez papierów.

tu miałem 17 lat

Biznes z Dziadkiem kwitł 2,5 roku, aż mu się zmarło. Dowiedziałem się o tym dopiero późnym wieczorem. Został odwieziony z placu, była po niego karetka i potem przyjechała karawana został zabrany, Na drugi dzień rzuciłem wszystko żeby ustalić, gdzie są jego zwłoki ,żeby zająć się jego dalszym losem. Mimo usilnych starań nic nie wskórałem. Może dlatego, że na początku rozmów byłem tak zdeterminowany żeby coś ustalić na początku za wszelkie informacje o nim oferowałem wysokie łapówki: w kostnicach, na pogotowiu, w zakładach pogrzebowych. Teraz wiem, że mój wygląd gówniarza w zestawieniu z łapówką był odbierany niepoważnie. Rozmowy zaraz były ucinane w końcu nie było tematu to był jakiś bezdomny, nieznany z imienia i nazwiska ''biedak''. Na pewno został w końcu pochowany na którymś z Wrocławskich Cmentarzy. Woreczki z zawartością które dziadek miał przepadły, najprawdopodobniej trafiły w ręce hien cmentarnych, a były to pokaźne pieniądze.
Podjąłem wiele wysiłku ,żeby odnaleźć miejsce jego pochówku z myślą ufundowania mu w imieniu kupców wrocławskich okazałego nagrobku pn. DZIADEK. Nie udało mi się znaleźć tego miejsca.
Dziadka nie znałem z imienia i nazwiska, prawdopodobnie nie miał żadnych dokumentów.
Nawet Policja często odwiedzająca plac nigdy od niego nie żądała żadnych papierów. Chroniła go z sympatii i też we własnym interesie. Wpadali do niego codziennie na wódeczkę, dobre babcine domowe jedzonko i na pogawędki, jak były jakieś problemy na placu , to ludzie o tym walili prosto do Dziadka, on dalej stróżom prawa i tak współpraca się układała świetnie. Na placu był spokój i porządek. Wszyscy też wiedzieli że mały Jaś robi z Dziadkiem biznesy. Moja pozycja na placu była niekwestionowana . Robiłem ze wszystkimi interesy, miałem duży dodatkowy dochód wchodziłem w różne przedsięwzięcia z dostawcami producentami z właścicielami ciężarówek mieli mieli do mnie pełne zaufanie, nigdy ich przecież nie zawiodłem - lista moich kontrahentów była długa. .
Sam był na tym świecie nie miał nikogo, całym jego życiem to był handelek, był bez szkół, jak już nie mógł się ruszać i dobrze niedowidział ''zamieszkał'' na placu targowym. Wiem, że przez całe życie zasilał jakąś Fundację, przyjeżdżali do niego regularnie po pieniążki. Byliśmy bardzo blisko ze sobą, jedynym tematem przy którym się ożywiał i się otwierał w rozmowach ze mną był temat handelku znam jego historie zaczął bardzo wcześnie pochodził z bardzo biednej rodziny. Żalił się że dzisiejsze morale wśród kupców upadło kiedyś, to były zasady kupieckie. Ja zarówno jak i on żeby handlować wystarczyło dać kupiecki słowo honoru. Mnie do tego nie są potrzebne żadne papiery tak jest do dziś. Przecież tak naprawdę handel to jest nic innego tylko kontakt człowieka z człowiekiem, którzy patrzą sobie w oczy i muszą na początek sobie zaufać, żeby w ogóle zacząć coś wspólnie robić . Parę razy pomyliłem się w ocenie ludzi i zacząłem z nimi robić interesy.
Zasadę którą mi przekazał Jasiu, zadaj sobie dwa pytania we właściwej kolejności;
1.  Z kim robisz interesy?
2.  Ile możesz na tym zarobić?
Jak odwrócisz kolejność i zaczniesz działać, na pewno będzie katastrofa to tylko kwestia czasu.
Ja w swoim życiu pomyliłem się dwa razy w w.wym ocenie i w lotnictwie czytaj o AEROKLUBIE DOLNOŚLĄSKIM i w biznesie czytaj poniżej zarys ogólny tej sprawy pn. EPI MARKET
Cenę za to zapłaciłem okrutną przepłacając to nie tylko finansami, ale i zdrowiem. 
Zamierzam ufundować bezimiennemu
NASZEMU KOCHANEMU DZIADZIUSIOWI
pomnik na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu z dopiskiem ;
w imieniu kupców wrocławskich z pl. Kromera we Wrocławiu
Mały Jasiu

WRACAJĄC DO TEMATU:
Te wszystkie inne oprzyrządowanie nowoczesnej techniki to tylko narzędzie wspomagające, decyzje, to my ludzie je podejmujemy nie komputery. Niektóre korporacje światowe już o tym zapomniały. Człowiek w tym wszystkim się gdzieś zagubił. Rozumiem, że niektóre papiery trzeba ''wyprodukować'', ale chodzi mi o aspekt wzajemnego zaufania, gdzie się ono podziało dzisiaj? Każdy tylko patrzy, żeby drugiego ''zautować'', przechytrzyć,.Grę rynkową prowadźmy na zasadach uczciwych tak jak w sporcie! Stała się ona natomiast bezwzględna i drapieżna z użyciem wszelkich podłości.
Mam wielki żal do decydentów z okresu przemian ustrojowych, ja w tym czasie byłem dużym przedsiębiorcom realizowałem się w budowie swojej sieci sklepów spożywczych. W moim kraju stałem się obywatelem drugiej kategorii, każda zagraniczna sieć handlowa była przyjmowana z otwartymi ramionami . Społeczeństwu się tłumaczyło , że dają miejsca pracy. Zwolnieni byli z podatków, łatwy dostęp do zakupu ziemi pod budowę centrów handlowych.
Tłumaczono społeczeństwu ,że na półkach pojawi się polski produkt.
A prawda jest taka:
Centra handlowe i duże markety robiły totalne spustoszenie małych rodzinnych sklepików, upadały masowo, prace traciło setki tysięcy ludzi Płatności naszym producentom były płacone nawet w terminach 120 dni od dostawy. Rozwój sieci odbywał się nie z kapitału sieci zagranicznej tylko z kredytu towarowego która powodowała nadpłynność , te środki były przeznaczane na budowę następnego marketu Podam przykład jak to działało np. przyjmując że taki wielki dom handlowy mogł 1 mln sprzedaży dziennej. Rotacja towarowa w handlu artykułami spożywczymi wynosi średnio 15 dni tzn. że w takim terminie zostaje on sprzedany. Dostawcom natomiast był płacony w terminie 120 dni. Rachunek jest prosty; 120 dni minus 15 dni równa się 105dn. Teraz 105 dni pomnożone przez średnią sprzedaż dzienną 1mln zł dziennie stanowi kwotę  
105 mln zł !!! 
 Są to wolne środki wygospodarowane tylko z jednego marketu – nadpłynność towarowa powstała z kredytu towarowego naszych polskich producentów była przeznaczana w rozwój drapieżny sieci. Wyścigi były toczone przez znane na rynku marki. Tak więc sieć marketów obcego kapitału była budowana z polskich pieniędzy – dostawców towarów w zastraszającym tempie i co najgorsze trwa do dzisiaj. Mój żal polega na tym ,że ja chciałem stanąć do wyścigu z nimi, wtedy zaczynała Biedronka miałem strategię jak się z nią się ścigać. Chciałem pokazać klientom najnowsze techniki obsługi klienta mego autorstwa. Otworzyłem w kraju i za granicą ponad 40 sklepów. Moim atutem miało być zdobycie sympatii klientów sieci o wyłącznie Polskim kapitale. Miałem deklaracje uczestnictwa innych polskich handlowców w tym wyścigu razem ze mną. Ale nie, decydenci nawet nie dali nam czasu, żeby się zorganizować wpuszczając ''rekinów do stawu''. Byłem motorem tych działań. Nie miałem ułatwień jak każdy ''inwestor'' z zagranicy będąc bez dostępu do kapitału. Ale mój sklep miał być wzorcowy i powielany dalej. Jako ''PAN JAN'' MARKET (obecne Epi ) którego jestem twórcą i pierwszym właścicielem. Czułem, że jestem lepszy od tego ''zgniłego zachodu''. We Francji spędziłem łącznie ponad 8 lat. Cały mój plan legł w gruzach bo zostałem ''okradziony przez duet  polityczno - biznesowych cwaniaczków'' z mego Marketu. Decydenci położyli na kolana powoli odradzającą się klasę średnią. Olbrzymie zyski są transferowane za granicę ,bo ''głupie polaczki'' na to pozwalają, rozwój sieci nadal się odbywa z polskich pieniędzy,. Politycy się cieszą bo przecież przybywa ''miejsc pracy'' A wystarczy ten ''chocholi taniec'' zatrzymać jedną regulacją. Jak się broni interes narodowy niech się uczą np; od francuzów. Obcy inwestor na tym rynku ''tańczy'' jak mu zagrają .


Ps. Stronę tą dedykuję Polskim handlowcom, żeby mimo tak trudnych warunków jakie stworzyli nam politycy, czyniąc nas obywatelami drugiej kategorii podnieśli się z kolan.
Wypowiadam się w imieniu polskich handlowców których bardzo wielu znam osobiście, przykro nam, że politycy nam nie zaufali sądząc, że my nie potrafimy budować centra handlowe, markety, dyskonty i inne. Straciliśmy wielką szansę na zaistnieniu i wypromowaniu własnej potężnej sieci, na dzisiaj byłaby to już rozpoznawalna marka. Gdyby tylko były stworzone nam warunki do działania. Dzisiaj byłaby piękna sieć z naszym kapitałem, a tak zrobili to inni, patrz np.: Biedronka

Z lotniczym i handlowym pozdrowieniem
 Jan Mikołajczyk
Wrocław dnia 16.09.2011r.
Tekst: Jan Mikołajczyk
...........................................................................................................................................................................................................................

JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ,  ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka w dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu
...................................................................................................................................................................

BOHATER NARODOWY GEN .PIL. STANISŁAW SKALSKI PROJEKT OKOLICZNOŚCIOWEGO MEDALU




BOHATER NARODOWY GEN. PIL. STANISŁAW SKALSKI


SKALSKI STANISŁAW ur. 27 października 1915 r. w Kodymie na Wołyniu. W Polichnie, w pobliżu Chęcin, uczył się sztuki latania na szybowcach. W 1933 r. rozpoczął studia w Szkole Nauk Politycznych w Warszawie. W 1935 r. odbył kurs lotniczy przysposobienia wojskowego. Po ukończeniu „Szkoły Orląt” w Dęblinie jako pilot silnikowy został przydzielony do 142. eskadry 4. Pułku w Toruniu. Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. walczył w 4 Dywizjonie Myśliwskim, niszcząc sześć samolotów niemieckich oraz uszkodził kilka maszyn wroga, czym w pełni zasłużył sobie na tytuł „asa lotnictwa”. Latał w ramach lotnictwa Armii „Pomorze”. Po odcięciu przez Sowietów polskich lotnisk zapasowych wraz z samolotem został skierowany do Rumunii i tam internowany w obozie. Na wezwanie gen. WŁADYSŁAWA SIKORSKIEGO przez Rumunię i Liban zbiegł do Francji, gdzie nadal walczył. Po kampanii francuskiej Anglicy wcielili go do Królewskich Sił Powietrznych (RAF). Jako lotnik 501. Dywizjonu Myśliwskiego uczestniczył w bitwie o Anglię. W tym czasie strącił cztery samoloty oraz był dwukrotnie zestrzelony. Następnie objął dowództwo polskiego 317. Dywizjonu Myśliwskiego. Kierował też eskadrami w dywizjonie 306 i 316. W tym czasie strącił cztery samoloty oraz był dwukrotnie zestrzelony.
W 1943 r. w płn. Afryce dowodził Polskim Zespołem Myśliwskim tzw. Cyrkiem Skalskiego). Podczas inwazji na Włochy i Sycylię, na Malcie dowodził dywizjonem 601. Był również dowódcą brytyjskiego 601. Dywizjonu Myśliwskiego „Country of London” oraz szefem pilotażu w Szkole Myśliwskiej. W czasie wojny wykonał 321 lotów bojowych, zestrzelił 22 samoloty wroga, dwa i pół prawdopodobnie oraz 4 i 1/3 uszkodził.
Po kapitulacji Niemiec pełnił funkcję oficera operacyjnego w Brytyjskich Okupacyjnych Siłach Powietrznych (BAFO) na terytorium niemieckim (do 1946).
Po zakończeniu wojny płk Stanisław Skalski powrócił do kraju, gdzie w krótkim czasie został aresztowany (1948) i oskarżony przez władze PRL o zdradę i szpiegostwo. Torturowany przez śledczego UBP, nie załamał się pod presją, nie przyznając się do zarzucanych mu czynów. W sfingowanym procesie skazany na karę śmierci. Wyroku nie wykonano, ale bohaterski pilot spędził w celi osiem lat, tracąc zdrowie. W 1956 r. zrehabilitowany i mianowany do stopnia generała. Niestety, tracił wzrok, ale po operacji w Wielkiej Brytanii, którą wykonano dzięki pomocy kolegów czasu wojny, stan jego zdrowia polepszył się, ale coraz trudniej było mu się poruszać. Zamieszkując w Warszawie, stawał się coraz bardziej samotny.
Gen. STANISŁAW SKALSKI
był człowiekiem wyjątkowym, bohaterem wielkiej miary, legendą za życia, przykładem patrioty, obrońcy Ojczyzny, niestrudzonego żołnierza na obcej ziemi.
Od 1990 r. Stanisław Skalski był prezesem Stowarzyszenia Orła Białego. Opublikował wspomnienia Czarne krzyże nad Polską (1957). Został odznaczony m.in.: Złotym Krzyżem Virtuti Militari; trzykrotnie przez Brytyjczyków za „bohaterstwo lub czyn najwyższej wagi podczas walk powietrznych” – najważniejszym odznaczeniem brytyjskich sił powietrznych – Krzyżem Lotniczym, 6-krotnie Krzyżem Walecznych, amerykańskim Distinguished Flying Gross; Distinguished Service Order.
Generał był gościem Wrocławskiego Klubu Seniorów Lotnictwa podczas nadania Szkole Podstawowej nr 118 imienia płk. pil. Bolesława Orlińskiego. As polskich pilotów spotkał się też z członkami Klubu Lotników „Loteczka”.
Gen. STANISŁAW SKALSKI zmarł 12 listopada 2004 r. w Warszawie i został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.


WEDŁUG PROJEKTU PANA PAWŁA KAMIŃSKIEGO
 
AWERS
 

REWERS


 Jako młody pilot Jaś Mikołajczyk w październiku 1969 r. na uroczystość
Walnego Zebrania Aeroklubu Wrocławskiego, przyjechał ówczesny
Sekretarz Generalny Aeroklubu Polskiego nasz
Bohater Narodowy Generał pilot Stanisław Skalski. ..
zostałem odznaczony przez niego osobiście 
Srebrną Odznakę Szybowcową nr 3572 
wraz z dyplomem podpisanym przez niego.
 Projekt medalu okolicznościowego powstał z inicjatywy    Wrocławskiego Klubu Seniorów Lotnictwa
i został zatwierdzony przez Zarząd do jego wykonania w ilości 200 szt.
Prezes
płk. instr. pil. Antoni Chojcan   
......................................................................................................................................................................................................................... 
JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ,  ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka w dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu