16 października 2011

NIEZWYKŁE !!! ..., kliknij NIEZWYKŁE !!! ..., kliknij NIEZWYKŁE !!! ..., kliknij NIEZWYKŁE ... !!!


ZAMIEŚĆ KOMENTARZ...

.............................................................................................................................................................................................................................
JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ, ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu

HUMOR LOTNICZY, NIEZWYKŁE HISTORIE STRONA NR 5



KOLEŻANKI I KOLEDZY,

pragnę zainicjować przedsięwzięcie 

pt. "HUMOR LOTNICZY, NIEZWYKŁE HISTORIE"

Każdy z nas zna takie zdarzenia z życia wzięte, zasłyszał lub sam był autorem różnego rodzaju dowcipów, kawałów, opowieści lotników prawdziwych, lub zmyślonych które przyprawiały nas w stan lepszego"samopoczucia". W związku z tym zapraszam szeroko rozumiane środowisko
lotnicze do wzięcia udziału w tym pomyśle, aby uwiecznić to w formie pisanej na niniejszym portalu tego rodzaju teksty. Zamierzeniem moim jest zebranie dużego zbioru, który potem po ich selekcji, będzie można wydać w pierwszej kolejności jako e-książka, następnie w formie papierowej z opracowaniem graficznym i z załączonymi rysunkami satyrycznymi odnoszącymi się do tekstu. Dlatego też, proszę pod wpisem podać swoje imię i nazwisko lub nick /ksywę/ celem umieszczenia później na liście autorów publikacji. Proponuję więc zamieszczanie tekstów pod spodem w komentarzach wybierając wyróżnik anonimowy /ułatwiający publikację na stronie/lub przesłanie tekstu mailem, który następnie umieszczę na stronie.

Najbardziej mi zależy na humorze i niezwykłych wydarzeniach z życia wziętych

Ps. Zastrzegam sobie eliminacje pewnych tekstów jeżeli będą kogoś oczerniały z imienia i nazwiska.

Z poważaniem
instr. pil. Jan Mikołajczyk
Ps. Stronę tą dedykuje powszechnie znanej barwnej postaci

Śp. instr. pil. szyb. i sam. 
Józefowi Leonowi Bujakowi

nauczyciel lotnik lekarz medycyny zaczął latać w lipcu 1946 r ostatni lot wykonał w sierpniu 1997 r, instruktor pilotażu samolotowego i szybowcowego pierwszej klasy



Wspomnienie - Galeria Fotografii
Śp. instr. pil. Józefa Leona Bujaka
OGLĄDAJ

Małgosiu,

serdeczne dzięki w imieniu miłośników lotnictwa za udostępnienie materiałów Twojego męża, niech Józiu patrzy na nas z góry i przyczyni się na wesoło, do integracji Naszego lotniczego środowiska.
Jasiu




Drodzy Internauci,
odwiedzający tą stronę, wyrażam zgodę na dowolną publikację zawartej w tym miejscu wszelkich materiałów gdziekolwiek w niezmienionej formie pod warunkiem powołania się na;
Żródło: HUMOR LOTNICZY , NIEZWYKŁE HISTORIE www.bloggerlotniczy.blogspot.com

Pozdrawiam z uśmiechem
Jasiu Mikołajczyk


KOLEŻANKI I KOLEDZY,
PROSZĘ TEŻ W KOMENTARZACH NA DOLE STRONKI WPISYWAĆ OPINIE SUGESTIE , CO MYŚLICIE O TYM PRZEDSIĘWZIĘCIU, JAK RÓWNIEŻ PROSZĘ O ZŁOŻENIE PODPISU Z IMIENIA I NAZWISKA LUB KSYWĄ NA ZASADZIE <PRZEKAŻ DALEJ> POINFORMUJCIE ŚRODOWISKO O TYM PRZEDSIĘWZIĘCIU.


UWAGA: HUMOR LOTNICZY, NIEZWYKŁE HISTORIE STRONA NR 1
Z UWAGI NA TAK WIELKĄ ILOŚĆ WPISÓW PRZESTAŁA BYĆ FUNKCJONALNA, WSZELKIE HISTORYJKI, ZDARZENIA PROSZĘ WPISYWAĆ W OKIENKO NA DOLE STRONY W KOMENTARZACH TAK JAK DOTYCHCZAS, Z TĄ RÓŻNICĄ ŻE NA ETAPIE MODERACJI WPISY DOTYCZĄCE TEMATU STRONKI, BĘDĄ PUBLIKOWANE NA GÓRZE , A KOMENTARZE, OPINIE PROPOZYCJE ITP. BĘDĄ PUBLIKOWANE NA DOLE STRONKI. OCZEKUJĘ RÓWNIEŻ NA MAILE
 
JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ - PYTANIE KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka w dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu
............................................................................................................................................................................................................................
MaNiAc!

Taxi way D
Siedzę sobie już w domu i Sącze wściekły soczek z dodatkiem chininy…i staram sobie ułożyć w głowie jak opisać elastyczność , spontaniczność i zaradność tutejszych Awiatorów, szczególnie mając przed oczami dzisiejsze wypadki na lotnisku w Lusace…
W trochę marzycielskim nastroju przylecieliśmy rano do Lusaki z nocowania w Ndoli, chociaż już o tym nie wspomnieliśmy czułem o 0600, że Shaun tak samo jak ja myśli jeszcze o wczorajszym widoku który został nam w głowach jako krajobraz naszych zmagań w pojmowaniu różnorodności Świata i dystansu do indywidualnych wspomnień .
Mordor został za nami i z powrotem wspinaliśmy się na 17000 stóp i za 45 minut zgłaszałem Visual na 10 w Lusace, po zrobieniu podejścia pod kątem 45 stopni (co nie ukrywam lubię) nasi dzielni agenci wypakowywali już walizeczki i ładowali cargo do Livingstone , czekaliśmy na finałki i za 40 minut miał nastąpić lot 702 Lusaka – Livingstone , okupowany głównie przez turystów chcących zobaczyć wodospady Victorii.
Proflight-Zambia jest największą linia obsługującą wszystkie destynacje krajowe w Zambii, łącznie z lotami w busz na safari itp. Więc ślicznie pomalowane samolotu w żyrafki na ogonie budzą uśmiech i szacunek mając na uwadze, że jest to główny przewoźnik krajowy (ponad 25 mazyn).
Jestem trochę padnięty po wczorajszym secie i nocowaniu , ale rozkładam się w kabinie pasażerskiej i staram się kimnąć parę chwil zanim pojawią się państwo.
Shaun przynosi finałki, samolot mamy pełny, parę chwil na obliczenia i wychodzę zgłosić gotowość do przyjęcia pasażerów… lecz zanim zdążyłem kiwnąć ręka że jest Ok. spojrzałem na pas i w tej właśnie chwili Zambijski An26 w wersji chińskiej gubi kapcia i wykonuje całą gamę ciekawych manewrów mających na celu uniknięcie wypadnięcia z pasa.
Uff… chłopaki stanęli w poprzek ..pas zablokowany 777 wali go arounda , kilka innych widzę już w holdingu …zrobiło się ciekawie.
Karetki straże cała asysta .. aż mi ciarki przeszły jeszcze miałem przed oczami moje lądowanie po awaryjnym zniżaniu i dekompresji pare dni temu …brr wiedziałem co chłopaki czują .
Stoimy w parę załóg i obserwujemy rozwój sytuacji, typowo Afrykańska krzątanina, ale nie widać bardziej zmasowanych ruchów wiec wszystko chyba z kolegami ok., po 10 minutach już wiemy, że lotnisko zamknięte i mamy spokój na jakiś czas aż ktoś podejmie decyzje…
Prawie wszyscy zgłosiliśmy chęć startu ze skróconego dystansu oprócz kolegów z British airways …niestety 767 potrzebuje ciut więcej pasa niż jetstreamy…
Nasłuchujemy w radiu zgody na uruchomienie, małe pchełki do lotu w busz są gotowa od kilku dłuższych minut, ale na razie brak zgody na ruchy …zrobiło się sielsko …
Ruch na lotnisku zamarł… nagle usłyszałem huk rewersów zerwałem się z fotela…i szczęka osunęła mi się w dół zresztą kilku moim kolega tez 737 Zambezi usiadł na drodze kołowania D….zatrzymał się krótko i sprawnie skołował z gracja na stojanki , za nim embrayer 145 i jeszcze kilka samolotów o podobnej masie ….oglądaliśmy te lądowania na drodze kołowania nie wywołujące zbytnich emocji u miejscowych…chłopaki byli krótko z paliwem ot co…
Cześć maszyn poleciała na lotniska zapasowe 4 naszych bohaterów kucnęło na drodze kołowania …drapałem się po głowie patrząc się na Shauna w czasie kołowania , on uśmiechał się pod nosem …pasażerowie mimo 40minutowego opóźnienia wyglądali na szczęśliwych, chłopaki z Zambezi Airlines stali przy Benku i gadali z załoga erj145 …byliśmy gotowi do kolejnego startu …los jest myśliwym pomyślałem sobie i dałem moc startową….
Szpada
......................................................................................................................................................................
Przez Mordor FL180
Siedząc w kokpicie na lotnisku w Lusace , zastanawiam się śmiesznie co ciekawego tym razem zobaczę latając nad Zambią…Shaun mój oficer koleś z Nowej Zelandii przygotowuje papiery razem zerkamy na zachodzące słońce , które znika w oczach…
Powoli skrada się kolejny zimowy wieczór o temperaturze 28 stopni Celsjusza.
Mamy już kwity, paliwo czekamy tylko na pasażerów dzisiaj ostatnim wieczornym lotem do Ndoli ma lecieć szesnastu dobrodziei, gadamy sobie z Shaun’em o pierdołach i każdy z nas prawdopodobnie gdzieś głęboko w głowie myśli już o spanku na naszej kwaterze w Ndoli.
Jesteśmy po czterech sektorach , a pas w Slowez i dał dziś nam się we znaki więc nie szukamy dodatkowych atrakcji …
Shaun jest człowiekiem o naturze romantycznej jak zdążyłem się zorientować i podejście do latania w Afryce ma podobne do mojego, więc dogadujemy się bez zbędnych nerwowych mrugnięć oczami. Pykam sobie gałkami od elektryki i z ukosa obserwuje resztki promieni zasypanych wieczornym blaskiem horyzontu, jest fajnie .
Za dziesięć minut jest już ciemno jak w przysłowiowej … Afryce i kołujemy na pas 10 robiąc te śmieszne codzienne czynności które pewnie z pozycji pasażera wyglądają jak czytanie kartek w ramach szybkiego dokształcenia się przed startem , przed nami kilku kolegów dostaje po kolei zgodę na zajęcie pasa przemieszczamy się z prędkością ślimaka i czekamy na zgodę do Ndoli.
Po paru minutach wykołowujemy na 10 i jesteśmy gotowi , kolej Shaun’a ja jestem monitorujący on startuje , dostaliśmy zgodę ruszmy, Jetstrem jest ciężki i temperatura tez dziś nie pomaga wiec rozbieg nie będzie najkrótszy. Przy 116 następuje sakramentalne V1,118 Rotate, zaraz potem V2 i chowam podwozie …na 500feetach klapy i reszta, skręcamy na północ i skrobiemy się na 180ty, jest trochę mistycznie i podkręcam światełka żeby poczytać after take off i obrobić do końca kielnie. Dostosowaliśmy oświetlenie do potrzeb wieczoru i złożyłem meldunki pozycyjne, teraz tylko 50 minut i zaraz zniżanie.
Za nami zniknęły światła Lusaki i na 180tym zaczęliśmy rozglądać się i szukać jakichś znajomych widoków…
To co zaczęło wyłaniać się z ciemności zaczęło nie tylko zastanawiać mnie i Shaun’a, ale zaczęło przypominać coś co siedziało nam pewnie gdzieś w dalekich myślach gdzieś gdzie człowiek lubi podróżować sam gdzieś… sam nie wiem gdzie …
Widok był trochę przerażający wszędzie co parę kilometrów płonął busz, pożary wyglądały jak małe i większe koła , lub kawałki rozżarzonej lawy wszystko żyło swoim czerwonym blaskiem. W kabinie panowała niezmącona cisza każdy z nas głęboko zamyślony obserwował swoje obszary wyobraźni i starał się znaleźć odpowiednie słowa do zaczęcia jakiejś sensownej rozmowy, mijały minuty a widok niezmiennie przypominał płonącą krainę opuszczoną przez ludzi i marzenia, szukaliśmy księżyca niestety dziś nadaremnie miał pewnie inne zadanie nie związane z nami…
Atmosfera stawała się gęsta od naszych myśli i staraliśmy się dobrać słowa aby przejść jakoś gładko do innej fazy naszego lotu …, lecz cały czas to samo ciemność poprzeplatana lawa i ogniem…
Kiedy miałem już powiedzieć to słowo Shaun odezwał się przerywając cisze -Mordor
Zatkało mnie myślałem o tym samym od paru minut…
Nie musiałem nic mówić, zaczęliśmy zniżanie dym od pożarów tak ograniczył widzialność, że dopiero na 4 milach zgłosiliśmy gotowość do podejścia z widzialnością .
Pas 10L w Ndoli przyjął nas bez większych fochów , mijając zabudowania centrum miasta byliśmy już praktycznie w łóżkach , jutro Lusaka i Livingstone nie przypuszczaliśmy jeszcze co nas czeka następnego dnia …, a dzień zapowiadał się jak zwykle zwyczajnie….
Szpada
......................................................................................................................................................................
Czas, przestrzeń i zagubiony śmigłowiec…
Na pożyczonym motorze po godzinie jazdy na południowy zachód, jestem już nad rzeką Kafue w całkowicie innym świecie dalekim od zgiełku i tłoku Lusaki.
Mam zamiar się trochę wyciszyć, nabrać sił na następne loty i pogadać trochę z ludzmi, krajobraz jest bajeczny i odbijam w lewo do jakiejś wioski byle bliżej rzeki.
Zatrzymuje się w pobliskiej marketorestauracji skleconej z kilku blach i desek, siedzi kilka osób więc witam się i dosiadam się do przysłowiowej wody, kaleczę swoją njanje ale widzę że śmieją się i rozumieją co staram się grzecznie wydukać. Atmosfera po pierwszych połamanych lodach stała się fajna wiec zaczęliśmy używać naszej miernej angielszczyzny do wymiany podstawowych informacji które interesowały mnie i oczywiście ich….
Siedział tam człowiek który niewiele się odzywał i wyglądał na kogoś kto miał tam poważanie i wielki szacunek, był chyba miejscowym wodzem czy szamanem nie zdążyłem się zorientować , a było mi niezręcznie się dopytywać. Z jego twarzy emanowała jakaś siła
Jakiś spokój , którego ostatnio strasznie mi brakowało….
Zacząłem wpatrywać się w jego twarz i przed oczami stanęła mi historia którą usłyszałem od mojego szefa Pana Daniela Flisińskiego w Port Sudanie….
Był to nasz inauguracyjny lot na trasie Chartum –Port Sudan, byłem bardzo przejęty bo Pan Jan Wróblewski mój guru posadził mnie pierwszy raz na lewym od czasu przebazowania z Modlina i z całą zacną świtą na pokładzie po 3 godzinach dolecieliśmy do morza. Lądowanie w Port Sudanie przebiegło w miarę bezboleśnie (jak na moje umiejętności na An2 wtedy) i udaliśmy się do hoteli na trzy dniowy odpoczynek połączony z figlowaniem w morzu….
Wieczorem szef Pan Daniel zaprosił nas na kolacje i przy dźwiękach wypijanych szklanek wody(z zakonspirowanym Jasiem Walkerem) i opowieści lotniczych, relaksowaliśmy się w miłej Sudańsko Polskiej atmosferze. Kiedy wszyscy się już zaaklimatyzowali najedli pogadali i spalili po fajeczce wodnej , stało się jasne że zmęczenie powoli będzie zbierać żniwo…
Po krótkich namowach i roszadach zostaliśmy sami Pan Daniel i ja , nie chciało nam się jeszcze spać a i Johny jeszcze świecił resztką pod czarną nalepką, więc zamówiliśmy po jeszcze jednej fajce i Pan Daniel zamyślił się i rozmarzył jakby…spojrzał na mnie i powiedział -spotka pana Panie Marcinie w Afryce pewnie wiele ciekawych sytuacji , wiele zaskakujących i dziwnych a nawet zagadkowych …. Ja przez piętnaście ostatnich lat tu spędzonych widziałem wiele…i opowiem Panu teraz historie jak szukaliśmy śmigłowca w Erytrei…
Lataliśmy wtedy dla armii Erytrei i wykonywaliśmy różne zdania, operowaliśmy między innymi jednym Mi2 w oczekiwaniu na realizacje większego zamówienia połączonego ze szkoleniem pilotów dla wojska oczywiście .
Pewnego dnia jestem wzywany do dowództwa i zastaje informacje że nasz mi2 zaginął i nikt nie wie gdzie jest . Tak na boku wtedy między Erytreą a Etiopią trwała właśnie wojna o dostęp do morza czerwonego… więc sytuacja zaczęła pachnieć dramatem …narady w dowództwie dwudniowe poszukiwania , akcja w jednostkach, wioskach …nic… jak kamień w wodę …. Nie będę oczywiście wyjaśniał że w latach 90tych bo wtedy to miało miejsce komórek w Afryce nie było a telefony satelitarne mieli bardzo nielicznie i to nie byliśmy my…
Minęły trzy dni i wszystko stało się jasne że żarty się skończyły , wojsko wyczerpało wszystkie dostępne środki , a technika stała się bezradna…
Wieczorem w dowództwie odbyła się tajna narada i po tej naradzie zostałem zaproszony na spotkanie na którym wtajemniczono mnie w szczegóły tajnej misji mającej na celu odnalezienie zagubionego mi2 z naszą załoga .
Na spotkaniu był dowódca sił powietrznych dwóch generałów i oficer z wywiadu, przy zasłoniętych oknach i poważnych śmiertelnie minach oznajmili mi że jest jeszcze jeden sposób aby ich odnaleźć …jest to sposób nieoficjalny i w nowoczesnym wojsku nieużywany ale sytuacją jest nadzwyczajna i trzeba było podjąć nadzwyczajne środki…
Panie Danielu wysłaliśmy 3 naszych oficerów wywiadu do trzech różnych szamanów , żaden oficer nie wie o innym , maja stawić się jutro rano z raportami a my zobaczymy co one przyniosą.
Z opowieści oficerów później zasłyszanych, ciężko było wytłumaczyć szamanowi co to jest mi2 z załogą ale jakoś to przeszło. Z rana Pan Daniel został wezwany do dowództwa … Wszyscy trzej szamani mniej więcej określili pozycje mi2 z dokładnością do paru kilometrów przedstawiając pozycje na podstawie wiedzy którą posiadali oczywiście …ale wojsko bez trudu znalazło na mapie lokalizacje …po 2 i pół godzinach lotu dolecieliśmy do małej wioski na granicy z Etiopia …stał tam nasz mi2 z roześmiana i uradowana załogą …przestrzelony zbiornik paliwa nie dał możliwości powrotu a łączność niestety była zerowa ….
Siedzieliśmy z Panem Danielem pykając fajeczkę wodna on patrzył się w niebo ja starałem się ogarnąć ta opowieść , uśmiechnął się do mnie i poszliśmy spać…
Oderwałem oczy od tego tajemniczego człowieka na brzegu Kafue, zdałem sobie sprawę, że od naszego spotkania w Port Sudanie minęło już osiem lat…Pana Daniela już nie ma a dopiero teraz zaczynam rozumieć dlaczego się uśmiechał … w tym samym Momocie ten chudziutki sędziwy człowiek uśmiechnął się do mnie …wtedy mnie olśniło on wiedział o czym ja myślę ….
Na pewno wpadnę jeszcze tam do tej wioski …może znajdę w jego oczach te odpowiedzi których jak dotąd nadaremnie szukam …kto wie…
Szpada
......................................................................................................................................................................
Taniec pingwina na szkle
... Błękit nieba powoli wypełnia się bielą wczesnych cumulusów. Wiatr niemrawo czesze korony okolicznych drzew rosnących na skraju pasa statowego. Powoli rozwija się paleta barw i dźwięków. Zieleń swieżo skoszonej trawy, brunatna czerwień ścian hangaru , krzykliwa pomarańcz wiatrowego rękawa –„skarpety” huśtającej się na szczycie masztu. Na lotnisku zaczyna się nowy, lotny dzień. Jeszcze jest wcześnie, choć start już rozłożony i holówka rozgrzewa silnik. Z przepastnych pudełtrailerów” wyjeżdżają na murawę smukłe kadłuby szybowców. Dźwigary skrzydeł wchodzą w okucia , zatrzaskują się mocowania usterzeń. Jeszcze tylko kontrola wszystkich napędów i wspaniałe, białe, podniebne ptaki wędrują na koniec pasa gotowe do kolejnych błękitnych przygód. Dzisiaj polecę na „szkle”. Po raz pierwszy zasiądę w kabinie „skorupy” zrobionej ze szklanego włókna i syntetycznych żywic. Gładkiej i lśniącej bielą epoxydowego poszycia. Dzisiaj jest ten dzień. W kieszeni Licencja Pilota Szybowcowego stanowi kwintesencję długiego treningu. W sercu radocha. Na twarzy uśmiech od ucha do ucha. Trening, to długie miesiące latania na czymś co tylko przy dużej dozie optymizmu można uznać za latające szybowce. Szkolenie zacząłem na klasycznej amerykańskiej dwumiejscówce znanej jako Schweizer 2-33. Archaiczna konstrukcja rurek, płótna i aluminiowej blachy pozwoliła mi wznosić się nad powierzchnię lotniska i radziła sobie dzielnie pnąc się na holu za „Bird Dogiem” – naszą holówką. Niemniej pilotaż 2-33 nie należał do przyjemnych. Ciężki i powolny, leniwie reagował na najbardziej nawet energiczne poczynania ucznia-pilota. Po kilku lotach dałem mu przydomek „latającego parasola”. Latanie na takim „letadle” z konieczności ograniczało się do wędrówek „po kręgu”, a każda próba
odskoku” na bok dostarczała niebywałych emocji, niekoniecznie z półki tych dobrych i poszukiwanych...
W jednym z moich szkolnych lotów, a latałem wtedy już „Solo” z pustą kabiną za plecami, udało mi się złapać jakiś przypadkowy kominek który zdecydownaie podparł skrzydła „parasolki”. Jestnoszenie, więc trzeba „kręcić”... zawinąłem więc ciasno i wlepiłem gały w zaczarowany wariometr pokazujący wartość wznosznia w ciepłym prądzie termicznego komina. Jedno okrążenie, drugie, trzecie. Coś tam drgnęło na wysokościomierzu i wskazówka „zasugerowała” że może pójdzie w górę! ...Wariometr „buja się”. Raz zerko, to znów meterek w górę aby za chwilę znów zerko. Jeszcze nie potrafiłem dobrze „centrować” więc ta moja „termika” przypominała raczej przypadkowe „łapu-capu”... ale, jak to się wśród szybowników mówi .. „Lepsze zero w powietrzu niż zero na Ziemi” .. więc uparcie kręciłem podniebny młynek nie bardzo świadom gdzie i dokąd lecę. A wiaterek tego dnia był calkiem
spory. Dobre 12 metrów na sekundę (m/s) z północy skutecznie wywiewało mnie na zawietrzną stronę
lotniska. A do tego wiaterk miał „porwisty” charakter więc czasami to naprawdę potrafiło dmuchnąć. I
pewnie dmuchało ale ja tego nie zauważałem, całkowicie skoncetrowany na zdobywaniu wysokości.
Przecież lecę w górę, tak sobie myślałem, więc jak będzie trzeba to „oddam drąga” i wrócę nad lotnicho
bez kłopotu. I to był mój pierwszy błąd. Wysokości udało mi się trochę wyżebrać, to prawda. Jakieś 200 meterków, nim zdecydowałem się rozejrzeć po okolicy i zdecydować co dalej. Lotnisko, owszem, było. Tam gdzie zawsze. Za skrzyżowaniem przy brzegu szosy 20-tki. Ale ja byłem od niego dalej niż kiedykolwiek wcześniej, a w dodatku na zawietrznej. Więc teraz, aby dostać się ponownie nad murawę pasa i grzecznie wylądować na zielonej trawce, muszę lepieć pod wiatr. Nic to, pomyślalem i skierowałem dziób „parasolki” w kierunku charakterystycznej bryły fabryki wznoszącej się za granicą lotniska i spokojnie zacząłem mójpowrót z termiki”. I to był mój drugi błąd. Prędkość miałem taką jak zwykle. „Ślimaczy sprint” czyli koło
55 km/h - co stanowiło prędkość minimalnego opadania. Siedzę w kabinie i siedzę, gapiąc się to na fabrykę to na wysokościomierz. Ten z kolei wyraźnie „odżył”, kręcąc wskazówką w kierunku generalnie przez nas nie lubianym. Tracę 50 metrów wysokości .. za chwilę następne, a lotnisko jak było tam gdzie było, tam też zostało. Siedząc w „parasolce” na małej prędkośći pod wiatr, praktycznie stałem w miejscu względem matuchny Ziemi.. a ta biegła szybko i radośnie na spotkanie. Z wnętrza kabiny szybko ulotniły się szczątki optymizmu. Nerwowo poprawiłem pozycję „tylnej części ciała” na twardym fotelu i zdecydowanie „oddałem drąga”. Prędkość na zegarze zdecydowanie wzrosła .. mam już 80 km/h, ale też wariometr z tanga przeszedł do walczyka i znacznie szybciej zaczął „odkręcać” wysokość. Jaka jest ta cholerna „optymalna” przy czołowym wietrze? ... pytanie gorączkowo błąkało się po głowie. Ile mogę, ilepowinienem dać aby dolecieć ... A jak nie, to co? .. Dociągnę czy siadać w polu?. Cholera, jak to się wlecze, jakbmy leciał na starej gazecie a nie szybowcu . Na wyczucie dołożyłem jeszcze 10 kilosów na prędkościomierzu i ścisnąłem drąg aż zbielały kostki , jakby to coś miało pomóc... Powoli, powolutku skraj lotnika przybliżał się do mnie. Wolno, bardzo wolno płynęły sekundy. Jedynie wysokość malała szybko. Już 400 metrów, a za chwilę tylko 300 zostało do Ziemi, 200 metrów ... ! .. już wiem że z prawidłowego kręgu przed lądowaniem będą „nici”. Aby tylko dolecieć! .. 150 metrów..100 i już wiem że się „wyrobię”. Nerwowe zgłoszenie przez radio do kwardatu. Skręt na kierunek pasa i po chwili siedzę na trawie. No tak. Doleciałem. Udało się ! ... A uważać muszę. Schweizer 2-33 nie lubi i nie będzie latał podwiatr ;-) .. taka już jego uroda.
Od tamtego, pamiętnego”powrotu” minęło już sporo czasu. Zdałem egzamin licencyjny, a nawet
zdobyłem dwa waruny do „Srebrnej Odznaki”. Przesiedziałem swoje 5 godzinek w kabinie Schwaizera „1-
26” i przewyższenie 1000 metrów też się dało uzyskać. Ale było to w górach Arizony, gdzie targało i
szarpało zdrowo a kominy „ssały” w górę jak szybkobieżne windy w Sears Tower. Dalej jednak latałem na
płócienno-metalowym złomie i z natury rzeczy musiałem akceptować wynikające z tego limity. O ile tam w górach, latanie na „metalu” mogło coś tam dać o tyle tutaj, w generalnie słabych” warunkach amerykańskiego Midwestu, latanie muzealnymi zabytkami oferuje doznania natury czysto „estetycznej”. Czym więcej może być „wiszenie” nad płytą lotniska i odlicznie kolejnych „slizgów po kręgu” ku uciesze gawiedzi i klubowego Skarbnika. W klubie mamy „na stanie” zupełnie porządne „szkło”. Jest PW-5 „Smyk”– pupularnie zwany
plemniczkiem” oraz legendarny Jantar Standart 2 – moje marzenie i sen niedościgniony. Trzeba jednak
swoje wcześniej „odlatać”, aby na szkle, taniec pigwina nie skończył sie przedwczesną klapą.
Swoje zrobiłem. I to podobno w „dobrym stylu”, jak twierdzą klubowi „guru”. Więc dzisiaj jest „TEN
DZIEŃ” - dzisiaj „zatańczę na szkle”.
Taniec smykiem
PW-5 jest już „odpisany” w książce lotów. I stosowne „błogosławieństwa” od „kadry wyższej” też znajdują swoje wpisy tam gdzie trzeba w klubowej dokumentacji. Czas ujeżdżać „plemnika”.Smyk” jest bardzo ciekawą i unikalną konstrukcją. Jego projekt powstał na Wydziale Lotnictwa Politechniki Warszawskiej w zepole Romana Świtkiewicza jako odpowiedź na propozycję IGC (internationl Gliding Commision) w kwestii nowego projektu szybowca klasy „Światowej”. PW-5 „Smyk” zdołał pokonać silną konkurencję i w 1993 roku zostatał oficjalnie uznany jako jedyny przedstawiciel nowej monoklasy znanej jako „Olimpijska” albo „Światowa”. To dobitnie świadczy o wysokich walorach tej unikalnej konstrukcji jak również potwierdza legendę polskich konstrukcji lotniczych. Ze względu na swój specyficzny kształt kadluba „Smyk” szybko uzyskał przydomek „plemnika” albokijanki” ... a jego ujeżdżanie przypadło w udziale licznej rzeszy pilotów rozsianych po całym świecie. Dzisiaj ja miałem wstąpić w szeregi „sperm cowboys” (not Space .. not Space ...;-) ..i wylaszować się nakijance”.
Mój „Smyk” już jest na starcie. Spadochron na plecach. Czas pakować się do kabiny. Ten moment zawsze podnosi mi ciśnienie. Matka Natura w kooperacji z moją rodzoną mamusią dały mi w prezencie całkiem pokaźną posturę. Moje 187 centrymetrów wzrostu, generalnie stanowiło uławienie w wielu aspektach życia, niestety latanie szybowcami nie znalazło się na tej liście. Większość szybowców oferuje raczej minimalistyczne podejście do ergonomii, a wzrost pilota jest generalnie „wrogiem numer Jeden”.
W „parasolce” latałem z podkurczonymi nogami, zmuszony do uniesienia kolana gdy musiałem wepchnąć tam drążek sterowy przy większych wychyleniach lotek. Natomiast latając 1-26 konieczne było aby zapomnieć o poduszce na siedzeniu i dociągać pasy jak sznurowadła żołnierskich butów. Tylko wtedy mogłem zamknąć owiewkę nad głową i nie wybić jej przy jakimś gwałtowniejszym duszeniu. Więc
patrząc na filigranową skorupkę „Smyka” miałem bardzo uzasadnione obawy. Otworzyłem owiewkę
kabiny. Co za przyjemność. Odchyla się do góry na gazowym amortyzatorze dając mi wygodny dostęp do
kabiny. Oparcie fotela idzie na ostatni ząbek no i czas się ładować do środka. Wbrew obawom ta operacja okazała się zaskakująco łatwa. Stopy nurkują pod tablicę przyżądów, wspieram się rękoma na burtach i powoli opuszczam do wnętrza „komórki”. Jeszcze tylko odblokowuję pozycję pedałów i jadą one do końca prowadnic. Wygodnie i przestronnie! Po doświadczeniach w „antykach” czuję się jakbym wsiadł do nowoczesnej limuzyny. Siegam ku uchwytom owiewki i bez kłopotu zamykam ją nad sobą. Nawet trochę luzu zostało. Bardzo miła niespodzianka. Brawo dla konstruktorów. Sprawdzam zapięcie pasów, reguluję trymer i wskazanie wysokościomierza, kontroluję działanie sterów i hamulców aerodynamicznych. Wszystko „chodzi” płynnie bez problemów. No dobrze. Chyba już czas. Lina holownicza już podpięta do zaczepu, rzut oka na „skarpetę” aby sprawdzić kierunek wiatru. Sprawdzam czy pas startowy wolny i czy nie ma nikogo na podejściu do lądowania. Kciuk w góręi kolega unosi skrzydło z ziemi dając znak do wybrania luzu. Samolot powoli rusza i za chwilę zatrzymuje się mając mnie na końcu napiętej liny.No to sobie potańczymy” , szybka myśl przebiega prze głowę. „Trzepoczę” sterem kierunku i zaczyna się jazda... Holówka daje pełny gaz i momentalnie zaczynamy nabierać prędkościTrzymać oba koła na ziemi, jeszcze trochę . Uważać na kierunek. Czuję jak prędkość zaczyna podpierać skrzydła. Lotki lekko twardnieją i lepiej kontrolują skrzydła nie pozwalając im opaść na murawę. Lekko podciągam drążek i unoszę przednie kółko, toczę się już tylko na głównym – centralnym. Nos zaczyna uciekać w lewo – to dlatego że mam boczny wiatr. Szybka kontra lotką i sterem kierunku i już wracam na miejsce. Dokładnie na wprost za ogonem holówki. Oddając drążek ciągle trzymam szybowiec „na kółku” czekając na holówkę choć czuję że mógłbym się już spokojnie oderwać. A niech tam .. nie będę dłużej czekał. Lekko wybieram drąga i wychodzę meterek ponad zieleń trawy. Trzeba uważać bo lekka maszyna chce koniecznie iść w górę. Kontra drążkiem wyrównuje lot. W końcu „Bird Dog” odrywa kółka od pasa i prawie natychmiast przechodzi w ostre wznoszenie. Może sobie na to pozwolić. „Pewiaczek” jest tak lekki że go prawie nie czuje na ogonie. Natomiast mocny silnik daje mu duże możliwości. Ja natomiast muszę się sprężyć aby utrzymać właściwą pozycję. Obawiam się gwałtownych ruchów ,szczególnie sterem wysokości bo jeszcze go „nie czuję” a słyszałem że jest bardzo skuteczny. Ostatnią rzeczą której chciałbym w tym momecie doświadczyć, to „wystrzelić” wysoko ponad holówke i
pociągnąć jej ogon do góry. To mogło by się skończyć bardzo nieładnie, a awaryjne wyczepienie i lądowanie „po prostej w polu” byłoby najszczęśliwszym epilogiem takiego manewru. Ostrożnie wybieram drąga i po chwili mam skrzydła holówki na linii horyzontu. Tak powinno być. - Fajnie, nie jest wcale tak źle, kolejny mit o „groźnych oscylacjach przy starcie” idzie do mentalnego kosza na śmiecie. Ach, te wymysły internautów. A tymczasem jedziemy ostro w górę. „Bird Dog” ciągnie równo w pełni korzystając ze swoich 200 koni mocy. Na wario 3 czasami nawet 4 metry na sekundę. Wchodzimy właśnie w łagodny lewy zakręt. Lekko pochylam i dając lekko lewy pedał i gładko posuwam po właściwym torze lotu. Latwo, nawet bardzo, żadnych niespodzianek jazda jak na szkle ... no i właśnie musiałem „wywołać wilka z lasu”. Podmuch komina wynosi mnie z „Pewiakiem” wysoko ponad ogon holówki i wyrzuca na zewnątrz zakrętu. Teraz już nie czekam. Zdecydowana kontra lotką a sterem kierunku kontruję lekko w przeciwną. Dzięki temu mam lekki ześlizg. Lina pozostaje napięta a holówka za chwilę „podjeżdża” do góry i wszystko wraca do normy. Eh, czegoś już się tam nauczyłem ;-) ... tak to się możemy bawić – nic specjalnego. Następny zakręt dużo głębszy. Widocznie Jim siedzący za sterami holówki uznał że nie zagraża mu z mojej strony żadne niebezpieczeństwo więc powrócił do swoich
nawyków. A to znaczy, jedziemy ostro i szybko bo szkoda czasu i paliwa. Po wyjściu na prostą
sprawdzam wysokościomierz. Jeszcze jakieś 150 metrów i czas się wyczepić. Rozglądam się na boki czy
czasami nikt się nie plącze w pobliżu. Podciągam ponad holówke i za chwilę lekko nurkuję luzując linę
aby za chwilę pociągnąć za żółty uchwyt wyczepu . Odchodzę głębokim zakrętem w prawo. Holówka leci
prosto aby po chwili przejść do stromego nurkowania. Ja zostaję sam na sam ze „Smykiem”. W kabinie
nagle cisza. Zawsze jest tak po wyczepieniu. Ale nigdy nie miałem doświadczenia z Taką Ciszą. Łagodny
szum powietrza wokół kabiny jest „kołysanką” w porównaniu z „hard rockiem” jaki musiałem
wysłuchiwać latając na starych gratach pełnych szczelin i nierówności. Dziwne wrażenie – prawie jak
podniebna limuzyna”. Łapię się na tym, że gapiąc się na prędkościomierz, sprawdzam czy wciąż lecę z
bezpieczną prędkością. Niemniej jednak decyduję otworzyć boczny wentylator. Nagly świst powietrza w
szczelinie pleksiglasowego okienka tym razem działa uspokajająco. Tak jest bardziej „swojsko”.Plemnik” płynie w powietrzu. To nie jest taki lot jaki pamiętam ze Schwaizerów. To nie jest mozolna
walka z przestrzenią. To jest LOT! Smukły szybowiec z gracją unosi się w strugach powietrza szybko oddalając się od lotniska. Tym razem nie mam zamiaru lecieć daleko. I tak jestem już spory kawałek od znajomego budynku fabryki zegarów. Zgodny ruch sterów wprowadza „Smyka” w głęboki zakręt. Wchodzi miękko, posłusznie zaciskając promień w miarę jak zwiększam pochylenie. Szybko przekładam stery na drugą stronę i „Pewiak” reaguje bez chwili opóźnienia. Zwiększam prędkość i pochylenie aż do momentu gdy siła bezwładności zcedydowanie zaczyna mnie wciskać w fotel. O, fajnie ... teraz czas go przeciągnąć.
Manewr ten polega na stopniowej utracie prędkości poprzez zwiększanie kąta natarcia – czyli podnoszenia nosa do góry lub prościej – ściągania drąga „na siebie” aż do momentu gdy skrzydła utracą siłę nośną a piękny szybowiec zamieni się w kawał plastiku lecącego bewładnie ku Ziemi. Prostuję zakręt i zaczynam wybierać. „Smyk” traci prędkość, świst wiatru milknie, miękną stery. Jeszcze chwila i nos szybowca sam schodzi pod linię horyzontu a prędkość ponownie rośnie. Nigdzie nie chciał mi „uciec”, nie opuścił podstępnie skrzydła ani nie zwalił się w korkociąg. Po prostu „grzecznie” przydusił i było po wszystkim. Lekkie odpuszczenie drążka i mała korekta kierunku dopełniły sprawdzian. Lubię tak... Podobny manewr w zakręcie potwierdza poprawne maniery płatowca. No dobrze, tyle na razie wystarczy. PW-5 lata „sam” tylko nie powinienem mu w tym przeszkadzać... Doskonale, pomyślałem z zadowoleniem starając się opanować lawinowo rosnący optymizm. Delikatny ruch sterami i dziób skierował się ku wiszącej niedaleko pierzastej chmurce pod którą zawija w ciasnym zakręcie jeden z klubowych szybowców.
„Pokaż jak potrafisz krążyć”
zwróciłem się do maszyny. Pod chmurę wchodzę po stycznej. Podmuch wznoszenia podpiera skrzydła które łagodnie wyginając si unoszą „Pewiaka” w górę. Zakręt zakładam zgodnie z kierunkiem krążenia szybowca który już tu jest i centruje. Wskazówka wariomeru idzie w górę skali pokazując zdecydowane noszenie. Ciasny zakręt wprowadza mnie do wnętrza komina. Maska drufuje po lini horyzontu w magicznym tańcu szybowników. Wario „lata” , to w góre na 2 metry to w dół, prawie na zero. zero.
Hmmm, nie jestem w środku noszenia. Trzeba to poprawić . Mój „towarzysz” wyraźnie lata „po hektarach” nie wykorzystując w pełni istniejącego wznoszenia. Stosując starą technikę „odpuszczam krążenie” gdy tylko noszenie zaczyna rosnąć i ponownie go zaciskam gdy tylko wskazówka wario zaczyna iść w dół. Po kilku takich poprawkach, wario ustala się pokazując równe 2 metry na sekundę. Poza tym krążę dużo ciaśniej niż mój partner i szybko zbliżam się do wysokości na której on kręci swój „młynek”.
Jeszcze dwa okrążenia i jestem ponad nim. Widzę jak zaskoczony moim nagłym pojawieniem się na
wewnętrznej”, odchodzi z komina. Zostaję sam. Wysokościomierz odlicza kolejne metry. Jeszcze chwila
i mleczne kłaki pod podstawą chmury całują owiewkę kabiny. Czas się zbierać! ..
Smyk” w krążeniu radzi sobie znakomicie. Lekki i czuły z latwością zdobywa wysokość szybciej niż wielu jego konkurentów. Oddając drążek wyskakuję spod chmury. Zwiększam prędkość dooptymalnej” i odlatuję w poszukiwaniu następnego noszenia. Tym razem pilnie obserwuję wysokościomierz. Do następnej chmurki mam jeszcze dobry kawałek i dolecę tam zamieniając zdobytą wysokość na odległość. To jest kanoniczna zasada latania szybowcem. Im wyżej jesteś tym dalej zalecisz. Zdolność szybowca do przelotu określa jego doskonałość. „PW-5” ma tą magiczną liczbę określoną jako L/D=33 .. to znaczy tyle, że tracąc 1000 metrów wypracowanej wysokości powinienem móc przelecieć 33 kilometry w lini poziomej. To już jest niezły wynik jeśli jest on prawdą. Dla porównania „parasolka” miała teoretyczne L/D równe 23, co nigdy nie sprawdziło się w powietrzu. Mozaika pól żwawo ucieka w tył. Prawidłowo wytrymowany szybowiec spokojnie dryfuje w powietrzu. Drążek właściwie tylko dotykam, delektując się wpaniałym lotem. Jeszcze chwila i już jestem pod koleją chmurką. Chwilę zabiera mi znalezienie noszenia, bo podstawa jest wyrażnie rozlana a postrzępione kłaki nie wróżą nic dobrego. Istotnie, noszenie jest słabe, lecz lekki „Pewiaczek” potrafi je wykorzystać. Na przeskoku straciłem koło 300 metrów. Nie jest to mało lecz i odległość była spora. Teraz grzecznie „odrobię” tą wysokość choć noszenie jest słabe.Kręcę jeszcze chwilę i odchodzę w stronę lotniska. Trzeba kończyć ten pierwszytaniec na szkle” ...
Krąg nadlotniskowy buduje się znakomicie, świetna widoczność bardzo w tym pomaga. Zaczynam z 200 metrów. Na pierwszy ogień idzie radiowe zgłoszenie do „kwadratu”. Następna w kolejce jest „litania”, czyli na głos recytowana lista czynności o które powinienem zadbać przed lądowaniem. Lecę wzdłuż pasa startowego sprawdzając działanie hamulców aerodynamicznych. Działąją bardzo skutecznie.To jest pierwszy bok kręgu, miejsce gdzie chcę wylądować mam po mojej lewej stronie. Obserwuję je uważnie sprawdzając kąt widzenia który pozwala mi prawidłowo ocenić wysokość bez gapienia się na wysokościomierz. Tymczasem turbulentne podmuchy znad bundynku fabryki podrzucają szybowiec do góry. Muszę bardziej zdecydownanie otworzyć hamulce aerodynamiczne aby utrzymać planowaną ścieżkę lotu. Mijam krawędź lotniska, jeszcze chwila i składam „Smyka” w ostry 90-stopniowy zakręt w lewo. To trzeci zakręt na kręgu. Będę lądował na pasie 270. Zresztą jest to nasz jedyny pas, jeśli nie liczy się łączka z alfa-alfa na której co śmielsi lądowali czasem z wyboru a czasem z „surowej konieczności” , szczególnie gdy wiatr silnie wiał wpoprzek głównego pasa. Prostuję i szybko oceniam wysokość. Mam jakieś 50 metrów i jestem praktycznie na skraju lotniska. Składam się do „czwartego” ,ostatniego zakrętu, i wychodzę na oś pasa. Punkt planowanego przyziemienia – kępa krzaków rosnącą na poboczu pasa szybko „ucieka” w dół - pod maskę. Jestem wysoko i muszę szybko coś z tym zrobić. Dźwignia hamulców przesuwa się do końca a jednocześnie pochylam lewe skrzydło kontrując przeciwnym sterem kierunku. Szybowiec kładzie się w „ślizg”. Teraz wysokość spada w tempie expresowym a krzaczek wraca ponownie na swoją pozycję. Już nie ucieka do tyłu a nawet zaczyna wznosić się coraz wyżej ponad brzeg tablicy przyrządów. Czas wyprowadzić ze ślizgu i przymknąć trochę hamulce. Powierzchnia pasa biegnie na spotkanie. Łagodnie wybieram drążęk. Wytrzymanie i przyziemienie trochę inne, bo siedzę niziutko nad ziemią i perspektywa minimalnie inna niż ta która pamiętam. Nie stanowi to jednak przeszkody, trzeba tylko pamiętać aby nie wyrównać za wysoko. Szum muśniętej trawy i za moment znajomy churgot kółka oznajmiają przyziemienie. „Plemnik” toczy się na
dwóch punktach, jak po szynie, nie mając tendencji do skręcania na dobiegu. O tym też trzeba pamiętać,
bo zakręt trudno będzie wykonać na niewielkiej prędkości jeśli zaszłaby taka potrzeba. Za to hamulec
kółka jest bardzo skuteczny i zatrzymuje mnie prawie w miejscu. Szybko wyskakuję z kabiny i bez trudu odciągam „Pewiaka” na bok pasa. Jasne staje się to, iż „Smykowi” jednak brakuje trochę do możliwości „starszych braci”. Niemniej jednak jest on „o niebo” lepszy od jakiegokolwiek „złomiarza” na którym dotychczas latałem. I możliwość latania na przeloty staje się jak najbardziej oczywista. Jego fenomenalna zdolnośćwybierania” słabych noszeń stanowi jego wielką zaletę szczególnie w słabej termice, a przestronna
kabina i świetna ergonomia to po prostu bajka i „pieszczota pilota”...Z zadowoleniem dokonuję stosownego wpisu w książce lotów. Skończył się „Taniec na Szkle” – „pingwin” przeżył i ma się bardzo dobrze.
Pozdrawiam i życzę „wiatru w podeszwach” - KiloCharlie
......................................................................................................................................................................

JÓZEF LEON BUJAK OPOWIADANIE - ''WYCIECZKA''





Józef Leon Bujak Opowiadania
( Jan Bochaczewski ) Cykl: „ Łzy”

W Y C I E C Z K A „

Wstałem i zdawało mi się, że niedziela. Dzieo zapowiadał się jakoś uroczyście.
Już nie z nawyku, ale odruchowo podszedłem do okna i popatrzyłem na nieboskłon.
Spojrzenie na piękny błękit nieba oraz na zegarek zorganizowało mnie do reszty.
Nawet zacząłem się sam na siebie złościd, że robię wszystko zbyt powoli. Kiedy dojeżdżałem do lotniska byłem zadowolony z siebie. Za dwadzieścia minut siódma. Nie spóźniłem się.
Dzisiaj ostatnia próba. Zameldowałem się u szefa technicznego po wojskowemu; - tak dla draki. W aeroklubie taka dyscyplina w ogóle nigdy nie istniała. Tym bardziej, że nie byłem pracownikiem Aeroklubu.
Potem już po kumpelsku spytałem czy jest kierownik. Z nim bowiem trenowałem d o pokazów akrobację zespołową.
Nim otrzymałem odpowiedź już ktoś dotknął mego ramienia. No to lecim. Uważaj bo dzisiaj dostaniesz po kościach. Robimy wszystko dwa razy. Najprzód normalnie. Potem drugi raz ten sam komplet na nieco zmniejszonej prędkości. Muszę się upewnid czy mnie nie staranujesz w powietrzu. Jak na pokazy dla publiki to atrakcja odpowiednia, ale ja mam żonę i dzieci. A ty? Przygarnął mnie do siebie i ukazując swoje śnieżnobiałe zęby w szczerym uśmiechu powiedział: - już my ciebie na tym bankiecie po pokazach ożenimy. Komisyjnie wybierzemy żonę, kolektyw zaciągnie do urzędu stanu cywilnego, potem zaprowadzi do domu, da worek cukru, worek ziemniaków, beczkę kapusty, skrzynkę smalcu i …
No jak myślisz? Zapytał łobuzersko patrząc mi w oczy.
Nim zebrałem się do odpowiedzi zaśmiał się i krzyknął: I zamkną cię razem z nią na dziewięd miesięcy. Potem przyjdą i albo wyjdzie Józek z żoną i dzieckiem, albo – zrobił przerwę – same portki z Józka. Krzątający się obok maszyn mechanicy wybuchnęli śmiechem i zaintonowali znaną piosenkę:
„………..Żeo się Józiu, żeo się
Daj ci Boże szczęście.
Kobitka ma pupinę
Lepszą niż pierzynę……..”
Zacząłem się śmiad szczerze, bo zawsze żartowano na każdym kroku. To dodawało uroku, czyniło atmosferę na lotnisku całkiem rodzinną. To pomagało przeżyd z tymi kumplami wiele przykrych i ciężkich chwil. Kierownik nigdy nie dawał nikomu do zrozumienia różnicy stanowiska, stażu lotniczego czy też kwalifikacji. Był po prostu kumplem.
Mechanicy to grupa kumpli przeżywających razem z pilotami wszystkie powodzenia i klęski. Śmialiśmy się razem w radości. W smutku pocieszało się bractwo wzajemnie. Ale nie tylko pocieszało. Pomagali jak mogli. Oj mogłem na ten temat dużo powiedzied.
Moje rozmyślania przerwał kierownik już całkiem poważnie. Słuchaj – nie myśl o niebieskich migdałach. Poważnie spojrzał mi w oczy i mówił: Robimy według tego programu co zawsze: 1 – lustrzana na 400 m, 2 – nabór wysokości i walka powietrzna, 3 – Komplet do ziemi.
Zaśmiał się znowu i powiedział – tylko nie do samej ziemi. Powtórzymy potem wszystko jeszcze raz, tylko walkę zrobiona mniejszej nieco prędkości. Chcę byd pewien, że mi nie wjedziesz pod ogon.
Uważaj! Weźmiesz ACF-a bo lepiej ciągnie. Odległośd w drugiej walce trochę większa. Jeszcze Ra mówię, - uważaj!
Spojrzał na mnie badawczo i zapytał: wyspałeś się? Uśmiechnąłem się. Skinął głową, poklepał mnie po ramieniu i śmiejąc się krzyknął: - dawaj lecim Bóziu Jujaku!
Podchodząc do samolotu mechanik wyszedł mi naprzeciw ze spadochronem.
To mnie rozrzewniło. Jakie to fajne chłopy. To nie ich obowiązek.
Nie ich obowiązek, ale to tak ludzi łączy. Mój mechanik, stary frontowiec z okresu wojny, z wyblakłymi niebieskimi oczami. Z dobrotliwym uśmiechem pomaga mi zapinad spadochron i sadowid się w kabinie.
Za kilka chwil dwa Junaki jęczały na pełnych obrotach. Po próbie silników wykonujemy start. Pełny gaz. Za chwilę ustaje drganie samolotu. Wiszę blisko Bolka. Przetrzymuję nad ziemią. Rozpędzamy się i zwrot bojowy ja w prawo on w lewo wypryskujemy w górę. Schodzimy się znowu razem po zwrotach bojowych równiutko i pniemy się w górę. Na wysokości 1200 m rozchodzimy się do lustrzanki. Kątem oka obserwuję jego maszynę. Przez matowe i porysowane szyby kabiny widzę bielutkie zęby Bolka w szerokim uśmiechu. Poprawiam pozycję w stosunku do niego i widzę jego podniesioną rękę. Podnoszę swoją i …..już. Odwracam maszynę na plecy, sprawdzam pozycję i jazda w dół. Nurkuję obok niego, równiutko. Ciągnę do imelmana ( zawrotu ). Po zakooczeniu zawrotu odchodzę w prawo a on w lewo. Teraz zaczynamy dopiero właściwą lustrzankę.
Przesuwamy się nieco w płaszczyźnie i tym razem to samo tylko naprzeciwko siebie. Z zawrotów znowu wywroty. Nurkowanie i dwa zwroty przez skrzydło (ramwersmany). To jest najgorsze.
Boję się aby nie zgubid go. Kiedy po pierwszym przewrocie przez skrzydło nurkuję rozpędzając maszynę do następnego, widzę jego samolot naprzeciwko , prawie na tej samej wysokości pięknie przesunięty o przepisową odległośd.
Kiedy spotykamy się znowu po wyprowadzeniu z zawrotów jestem uradowany. Jeszcze nigdy nam tak nie szło. Teraz pętle spotkaniowe. Rozminęliśmy się na jednakowych wysokościach.
Uważnie odliczam sześd sekund. Odwracam maszynę na plecy i jazda w dół. W piono9wej pozycji do ziemi szukam jego maszyny. Jest – przesunięcie prawidłowe. Zaczyna wyciągad w górę.
Powtarzam prawie natychmiast. Mijamy się brzuchami w pionowej pozycji do góry. Przesunięci jesteśmy o dobre 50 m. Z lotniska projektuje się to tak jak gdyby samoloty robiły pętle w jednej płaszczyźnie i za chwilę uderzyły w siebie. Powtarzamy to trzy razy. Ani raz nie schodzimy z kierunku i nie tracimy płaszczyzny wykonywanych pętli.
Koniec. Teraz walka. Przystrajam się za nim. Dwa kiwnięcia w lewo i w prawo. Kontroluję.
Jego skrzydło posłusznie za lotką podnosi się. Powtarzam to po oznaczonym czasie. I teraz zaczynam się pocid. Zawrót, przewrót, pętla jedna, druga, beczka na wznoszeniu lewa, szybki wywrót i leżące ósemki dwie pod rząd. W drugiej ósemce wpadam w jego strugi, - zrobiło mi się zimno, bo myślałem, że stracę pozycję. Teraz tylko ten komplet do ziemi. Przechodzę na prawą pozycję. Znowu uśmiech Bolka i poniesiona ręka. Poprawiam pozycję do lotu ławą. Prawie równocześnie kątem oka dostrzegam jego dźwigający się płat. Robię to samo. Wywracam maszynę na plecy, jazda pionowo w dół, i pętla, jedna, druga i trzecia. Ale mi idzie. Wszystkie równiutko wyszły.
Potem zwrot. Pilnuję się aby wyjśd równo z nim na jednej wysokości. O rany – jak fajnie.
Trochę może za blisko. Bolek na rozwarte usta i podniesioną rękę. Śmieje się i daje znak do ostatniego przejścia niskiego. 450 m u mnie. Patrzę kątem oka na Bolka. Pod nami remiza tramwajowa, jeszcze trochę, - no teraz. On w lewo a ja w prawo obracamy półbeczkami maszyny. Obok siebie nurkujemy. Skraj lotniska mijamy na wysokości chyba 20 m. Sprawdzam prędkośd jednym mgnieniem oka – i trzymam się twardo równo z Bolkiem. Nnn…n.o Miga budynek portu lotniczego i wypryskujemy w górę przeciwnymi beczkami. Po wyjściu z nich jesteśmy znowu obok
siebie. Bolek jest nie mniej uradowany ode mnie. Odsuwa kabinę, puszcza stery i składając razem obie dłonie macha do mnie i śmieje się. Pokazuje mi, że robimy to jeszcze raz.
Według umowy przechodzę na wznoszenie do 1200 m. Niestety Bolek daje skrzydłem znak.
Psia krew, co on chce? Jaka szkoda, że nie mamy w tych maszynach radia. Acha, teraz rozumiem. Tylko powtarzamy przejście na małej wysokości z tymi beczkami. Znowu 450 m . Znów remiza i ryję nosem maszyny horyzont. Wychodzę z pętli obok Bolka. Tm razem trochę przedobrzył.
Ogrodzenie lotniska miga mi pod kołami zbyt blisko. Nie mam czasu na rozmyślanie, bo zezujące oko nieznośnie śle impulsy przez mózg do ręki. Już zadzieram maszynę równo z nim nad horyzont i beka w prawo. O raju – jak w dechę. Znowu obok siebie.
Kiedy podchodzimy do lądowania pot zalewa mi oczy. Pieką mnie i źle widzę. Lądujemy szykiem. Nie mogę na moment zdjąd ręki z manetki gazu aby obetrzed oczy.
No – nareszcie. Kołujemy pod hangar. Ocieram chusteczką oczy. Jestem ogromnie zadowolony i bardzo zmęczony.
Zatrzymuję maszynę przy maszynie Bolka, czekam aż się silnik nieco ochłodzi i wyłączam. Odsuwam owiewkę, odrzucam w tył ręce poza kabinę i głęboko oddycham. Czuję zmęczenie rozpływające się powoli. Odpinam pasy spadochronu i wychodzę. Bolek krzyczy: „Będą z ciebie ludzie jak cię wszy nie zjedzą – ty chuliganie powietrzny”. Nie chciałem cię męczyd drugi raz całym cyrkiem. Jak zrobimy to tak na pokazach to wierze z wrażenia stolec zaprze. Mechanicy znowu ryknęli śmiechem, a stary Dziadzio Kornel wrzasnął po lwowsku: Ta Błolciu szpanuj tu, ło kobity i insza publika, a ty się wyrażasz.
Teraz zobaczyłem dopiero sporą grupę wychodzącą z hangaru. Oglądali sprzęt.
Szef te4chniczny doskoczył do kierownika i coś tłumaczy. Za chwilę Bolciu tubalnym głosem objaśnił. Widzieli paostwo sprzęt i loty. No to znaczy wszystko już paostwo widzieli.
Wtedy z grupy wycieczkowiczów wyszedł drobnym krokiem pochylony staruszek prawie i zwrócił się do Kierownika.
Proszę Pana – my jesteśmy wycieczką z wyższych uczelni naszego miasta. Reprezentujemy prawie wszystkie dyscypliny nauki jakie są uprawiane na uczelniach naszego miasta. Mówię uprawiane, bo chcę aby zapanowała tutaj atmosfera sportowa. Poświęciliśmy na tą wycieczkę cały dzieo. Pragniemy się dowiedzied możliwie jak najwięcej o lataniu.
O – proszę bardzo – szarmancko odpowiedział kierownik.
Bardzo prosimy – odezwały się gło0sy.
W międzyczasie wyszedłem z samolotu, zdjąłem kurtkę i położyłem się pod skrzydłem. Miałem ochotę pogawędzid z tym staruszkiem, ale denerwowała mnie ta duża grupa. Postanowiłem porozmawiad z nim później.
Byłem zmęczony jak nigdy. Zbyt wiele na jedno zdrowie. Praca, nauka i latanie.I po co to wszystko? Dla siebie samego? Po co? I co dalej? Uśmiechnąłem się z goryczą sam do siebie.
Nagle zrobił się koło mnie szum. To co usłyszałem chciałem skwitowad jakimś przekleostwem.
To znowu Bolciu. Proszę paostwa. Ten oto niepospolitego gatunku borsuczek, który śpi pod skrzydłem, objaśni paostwu wszystko, co będziecie chcieli wiedzied o lotnictwie i co nie będziecie paostwo chcieli wiedzied. Nasz Bóziu: - wykładowca, instruktor, bibliofil, abstynent od wszystkiego P, K, D, tudzież W i znowu P.
Bractwo pękało ze śmiechu, ale zaraz umilkło. Profesor Syrokomla – Syrokomski oczywiście zaraz mnie poznał. Przecisnął się przez tłum, uścisnął mi oburącz dłoo, potem przytulił do siebie mówiąc: - obserwując lot treningowy panów, jestem… jestem ….szczęśliwy, że pan jest w gronie moich studentów. Przerwał nagle i odszedł kilka kroków od grupy.
Chciałem rozładowad jakoś milczenie, tym bardziej że kierownik gdzieś się ulotnił.
Właściwie to, - … i postanowiłem powiedzied coś o nim. Właściwie to jesteśmy my zaszczyceni tym, że pan profesor Syrokomla – Syrokomski jest naszym gościem, który kładł pierwsze cegiełki pod gmach lotnictwa i to nie tylko lotnictwa polskiego.
Wszyscy zamilkli ciekawie spoglądając na profesora. Zacząłem już śmiało mówid:
Pan profesor był jednym z pierwszych pilotów i instruktorów Polaków, którzy wyszkolili się jeszcze w carskiej Rosji. Jest jednym z niewielu nestorów naszego lotnictwa. Ukooczył szkołę lotniczą w Gatczynie, Kaczeoską szkołę. Latał ze sławnym instruktorem Arcełowem, który wprowadził pierwszy raz do programu szkolenia naukę wprowadzania i wyprowadzania z korkociągu.
Kiedy powiedziałem, że był założycielem i członkiem kolegium redakcyjnego jednego z pierwszych polskich czasopism lotniczych w 1919 r., tygodnika „Automobilizm i Polska Flota Napowietrzna” , towarzystwo przycichło zupełnie.
W długich dyskusjach prowadzonych w jego gabinecie, dowiedziałem się wielu rzeczy. Zobaczyłem moc dokumentów historycznych, które były wprost bez ceny. Mówiły nie tylko o jego przeszłości lotniczej, ale również o historii naszego polskiego lotnictwa.
Postanowiłem to teraz powiedzied.
Kiedy mówiłem o tym, że był pułkownikiem lotnictwa i dowódcą pułku, - wyszedł mi naprzeciwko i dokooczył: - a teraz jestem starym prawie garbatym dziadem. Uśmiechnął się przy tym tak jakoś naprawdę radośnie.
Zaprzeczyłem , oczywiście tylko w myślach.
Ten człowiek nie był stary. Jego pamięd, sposób prowadzenia wykładów i dwiczeo, zupełnie nie zdradzały starczych nawyków. Jedynie bardzo pochylona postad i siwe włosy mówiły o tym, że dźwiga na sobie ponad sześd krzyżyków.
Przeszliśmy potem do hangarów i po dokładnych oględzinach sprzętu , w których przeszkadzały poprzednio wycieczce „nasze koziołki” zmuszające ich do obserwacji, towarzystwo zaczęło domagad się lotów.
Znowu jak spod ziemi wyprysnął kierownik na swojej W.F.M.-ce. Zaczął jak zwykle tubalnym głosem: Widzę zafrasowane miny. Benzyna nie woda. Zresztą tutaj nie miejsce na szkolenie ideologiczne. Zrobimy kapitalistyczny „geszeft”. Polatają wszyscy ale…. Robił specjalnie przerwy….. pod jednym warunkiem.
Jakim? Jakim? Zapiszczały prawie jednogłośnie kobiety.
Bolek znowu się wyżywał. Nie, nic z tych rzeczy i całowania. Jestem żonaty – i znacząco pokazał obrączkę na palcu. Panie jak zwykle mają złe wyobrażenie o pilotach i myślą, że każdy lot musi byd okupiony rozbieraną randką.
Nim miały możnośd podnieśd głos protestu szybko mówił: Dlaczego panowie nie pytali się pod jakim warunkiem będą lecieli – hę?
Towarzystwo wybuchło znowu śmiechem.
Bolciu ciągnął dalej. Istnieje bardzo groźny wirus. Nawet mikroskop elektronowy nie zdemaskował jeszcze jego obecności do reszty. Minę miał tak poważną, że wszyscy umilkli ponownie.
Ten wirus niszczy pewną grupę ludzi. Tych ludzi się nie da leczyd. Wszelkie antybiotyki zawodzą. Pozostaje jedynie tylko - t o l e r a n c j a – Tak – tolerancja, powtórzył z naciskiem. Ten bakcyl nie tylko niszczy organizmy, ale rozbija kochanków, narzeczonych, małżonków.
Ten bakcyl przeszkadza w nauce.
Grupa zaczęła falowad, czując nową bombę.
Tym bakcylem jest straszny wirus tzw. „ Baccilus Aviaticus”.
Teraz znowu wszyscy przekonali się, że kierownik to dowcipniś. A on niezmordowanie ciągnął dalej:
Powiedziałem, że leczenie nie rokuje żadnych nadziei. Pozostaje jedynie tylko delikatna tolerancja o bezgranicznym zasięgu. Tym zasięgiem musi objąd również ta tolerancja i wszystkie
wyższe uczelnie naszego miasta. Na wyższych uczelniach , proszę paostwa, znajduje się wielu nieszczęśników zarażonych tym zdradliwym bakcylem.
Są dwa wyjścia. Albo paostwo nie będą robid wstrętów latającym studentom i polatamy; - albo – z latania nici.
Nie spodziewałem się, że Bolek tak zakooczy tę swoją Gatkę.
Widziałem ich nieco zakłopotane lecz rozradowane miny. Nim padły słowa z grupy, Bolek zagarnął mnie ramieniem mówiąc: no Józiu, o roboty . Kibice naszej awiacji czekają.
To dodało towarzystwu odwagi i odprężyło atmosferę. Za chwilkę Bolciu znowu wyskoczył. Psze publicznej szanowności – Kobiety do jednej grupy, panowie do drugiej grupy. Ja latam z panami, Bóziu z paniami. Jestem żonaty, mam nerwową żonę, chcę zachowad swoje włosy na głowie. Znowu śmiech.
Na szczęście kobiet jest prawie tyle co mężczyzn. Kiedy mechanik wsadzał mi pierwszą pasażerkę prosił: - Józku – nie kibluj tych kibiców, bo obrzygają maszynę a na pewno nie umyją.
Uspokoiłem go i prosiłem aby następny pasażer miał już zapięty spadochron, bo szkoda paliwa. Szkoda, że nie było CSS-13. Poleciały oba „Kukuruźniki” po szybowce w teren.
Bardzo niechętnie brałem pasażerów na Junaka ze zrozumiałych względów.
I zaczęło się wożenie kibiców. Start, krąg nad lotniskiem i lądowanie. Następny, byle szybciej i prędzej.
Przy którejś tam zmianie pasażerki, z drugiej strony kabiny podbiegła znajoma asystentka. Wskoczyła na skrzydło Junaka i filuternie całując mnie w ucho szepnęła: Panie Ziuteczku, Ziuteczku, a z Dzidzią to musisz tak długo, dobrze. Znowu mnie całowała, a ręce jej błądziły po kabinie gdzie nie potrzeba. Nawet mechanik przypinający w pierwszej kabinie pasażerkę odwracał znacząco głowę. A ona ciągnęła dalej. – Ziuteczku – niech się pan nie obrazi że mówię przez ty. Dzidzia zrobiła szarlotkę. Ziuteczek szanujący będzie miał swoją słabiutką herbatkę z cytryną – acha! Znowu jej ręce zawędrowały zbyt daleko. Puściłem drążek i delikatnie ja odsunąłem.
Co? Pan się gniewa Ziuteczku? Ziuteczku – coś chciała powiedzied, ale mechanik zamknął już pierwszą kabinę i bez ceremonialnie zaczął zamykad bez słowa moją.
Uśmiechnąłem się do niego, że wybawił mnie z kłopotu. Ona posyłając mi buziaka, zeskoczyła. Dałem pełen gaz i zająłem się pilotażem, chociaż to w tym głupim locie nie było tak absorbujące. Chciałem po prostu odgonid od siebie złośd.
Znałem ją dobrze. Mimo stanowiska ojca i swojego, zupełnie nie liczyła się z niczym. Rozgrzeszałem ją ze wszystkiego, ale nie z tej wyuzdanej, bezczelnej rynsztokowej bezpośredniości w stosunku do wszystkich na których miała w danej chwili ochotę.
Kiedy wylądowałem i znowu zmieniano pasażerkę, wskoczyła na skrzydło. Ziuteczku – szeptała. Zrób to dla mnie. Ja ciebie dzisiaj w domu tak pokocham, że popamiętasz na całe życie. Zależy mi żebyś mnie przewiózł właśnie teraz jak najdłużej. Dłużej od innych.
Przytuliła się do mojej twarzy piersiami. Czułem ich jędrnośd na oczach i ustach. Przez cieniutką bluzeczkę czułem kształt sutek, -miała biustonosz „Bardotki”. Jedną ręką błądziła po włosach, przed drugą bronił mnie kombinezon.
Miałem coś powiedzied, ale ona ciągnęła dalej: Nie bój się. Nie zajdę w ciążę – szeptała. Znowu Dziadźka mnie wybawił od zajęcia stanowiska.
Kiedy zakołowałem po nową pasażerkę byłem dobrze zły. Kiedy wskoczyła na skrzydło i przytuliła się do mnie powiedziałem: - To nie może mied sensu.
Nie mów głupstw, - dzieciak jesteś i do tego głupi.
A którym z rzędu partnerem będę w tym tygodniu u pani? – warknąłem.
To ją rozbawiło. Dzisiaj środa to piątym. Nie dzisiaj piątek – poprawiłem. A – jak piątek to ósmym. I znowu tuląc się szeptała: - Ach jaki mam dzisiaj smak na pana, - oj, oj, jaki mam smak Ziuteczku, ho, ho, ho, - śmiała się i mierzwiła mi włosy.
Nie wytrzymałem. Nie jestem szklanką kawy lub kieliszkiem wina, na który raz się ma smak, a drugi raz nie.
Ziuteczku – właśnie takich jak ty uwielbiam. Jak się wyszumię to ty musisz byd moim mężem. Zobaczysz moja kochana Bóziuchno Jujakowa.
Dziadźka znowu zegnał ją ze skrzydła i nachylając się do mnie powiedział: Oj Józku, Józku, - chyba na pokazach w niedzielę będą portki latad – hi, hi - i zamknął kabinę.
Byłem tak zły, że chciałem się wyżyd jakąś beczką lub lotem na plecach, ale żal mi było pasażerki, którą wiozłem. Jakaś młoda nawet bardzo przystojna brunetka. Kiedy się lepiej przyjrzałem, poznałem ją. Była asystentką naszego fizyka na pierwszym roku. Skupiona, wesoła. Kiedy wysiadała chciała podziękowad za lot, ale widząc tamtą znowu nachyloną nad kabiną, szybko zeskoczyła ze skrzydła.
Ziuteczku – ja lecę po tej pani. No – coś taki naburmuszony. No uśmiechnij się. Przytuliła się znowu i bezczelnie szeptała: -Tak ci dziś wyciu mam brzuszek, że będziesz nieprzytomny i ugryzła mnie boleśnie w szyję, a potem w ucho.
To mnie rozdrażniło. Mimo kilku lat dzielących mnie od jej śmierci, zbyt świeże były w pamięci te chwile. Ale ja ją kochałem, kochałem – o Boże – ona mnie też prawdziwie kochała.
Zrobił mi się chwilowy zamęt w głowie i kiedy poczułem łzy płynące mi z oczu, wyprowadziło mnie to z równowagi.
Ona to zrozumiała inaczej. Nim jej coś zdążyłem powiedzied, Dziadźka znowu zamykał kabinę i jakoś dziwnie patrzył na mnie.
Kiedy wylądowałem i ona wsiadała do kabiny, byłem już całkiem spokojny.
Miała rozpromienioną twarz i zupełnie nie wiedziała jaki sprawiła mi ból. Kiedy Dziadźka przypinał ją pasami znowu wróciły myśli złe i natrętne. W tych kilkudziesięciu sekundach potrafiłem porównad Ją z tą siedzącą w pierwszej kabinie. Pieszczotka – ale na jakiej bazie. Czy pieszczota to wynik popędu? Na pewno nie, nie! Nie! Pieszczota bazuje na czystym uczuciu – potrzebie poświęcenia się bezinteresownego, bez reszty drugiej osobie. Dopiero wynikiem pieszczoty jest obudzenie popędu i cała reszta. Ale ta… - nie dokooczyłem myśli. Dziadżek rozwichrzył mi czuprynę i krzyczał: nie śpij – ten lot i koniec. Kiedy zatrzaskiwał kabinę dokooczyłem przerwaną myśl: - ale ta zgaga nie ma serca tylko d…
Wystartowałem. Moje nogi przechodziły obok fotela w przodzie. Trzymała mnie rękami za golenie i głaskała. Coś krzyczała. Nie słyszałem przez warkot silnika. Zrobiłem z nią, tak jak z wszystkimi krąg nad lotniskiem. Kiedy wypuściłem klapy i ująłem gaz do lądowania zrozumiała. Zaczęła targad i drapad z wściekłości moje spodnie, usiłując dobrad się do ciała. Kiedy poczuła pod palcami nagie ciało, zaczęła bezlitośnie przed je paznokciami. Krępowało mi to ruchy sterem kierunku. Nie czułem bólu8. Walczyłem wtedy może o życie. Ona szarpała uniemożliwiając prawie ruchy pedałami. Był trochę boczny wiatr. Myślałem, że rozbiję maszynę. Posadziłem jakoś grata i wolno kołowałem w stronę grupy. Ona cos krzyczała. Zacząłem czud straszne pieczenie w nogach. Szarpała paznokciami golenie i cięła skórę wzdłużnym ruchem paznokci, to znów drapała w poprzek.
Zakołowałem samolot na stojankę pod grupę wycieczkowiczów i wyłączyłem silnik.
Ona już rozpięła pasy i szarpała rączkę kabiny nie mogąc jej otworzyd. Syczała przez zęby: - ja się zemszczę na tobie ty sk……ie. Straszna to będzie zemsta francowaty prawiczku i abstynencie.
Jeszcze będziesz na kolanach skuczał i prosił, żebym ci dała spokój ty eunuchu, pederasto w d…je…y, ty franco i – nie dokooczyła bo dziadźo już otwierał kabinę i mówił.
Ten paoski profesor uparł się, że tylko z panem chce lecied. Zaraz go przyprowadzą.
Proszę mnie wypuścid – wrzasnęła nagle pasażerka. Się robi – odrzekł Dziadźka i powoli zabierał się do otwierania, strojąc do mnie miny i wzruszając ramionami.
Kiedy wychodziła z kabiny patrzyła mi wyzywająco w oczy. Ja jej też popatrzyłem i powiedziałem: na jaki wydziale uczą kobiety takiego rynsztokowego esperanta?
Na razie nigdzie, ale otwieram od dziś katedrę gdzie będę uczyd mężczyzn kwilid ptasimi głosami. Pan będzie pierwszym słuchaczem i chyba pierwszym absolwentem. Ostatnie słowa wykrzykiwała, bo zeskoczyła już ze skrzydła.
Józku, - coś ty narozrabiał psia nogo, - co; pytał Dziadźka. Nie odpowiedziałem.
Jego wyczekiwanie przerwały głosy zbliżających się ludzi. W stronę samolotu szedł powoli, zgarbiony staruszek podtrzymywany przez dwóch mężczyzn. Mechanik ułożył spadochron w kabinie i pomagając wejśd na skrzydło dostojnemu pasażerowi mówił: to Se jaśnie pan profesor odnowi wspomnienia.
Staruszek był rozdygotany. Nic nie mówił. Przypinali go pasami, a on trzymał w ręce okulary. Kiedy zamknęli kabinę, zaczął się po niej ciekawie rozglądad jak dziecko po komnacie cudownego zamku. To mnie rozczuliło. Kiedy mechanik podszedł do śmigła i podawał komendy: włączony, - pełen, - otwarta – zobaczyłem w lusterku zwrotnym jego uśmiech.
Kiedy silnik po komendzie „kontakt” zaskoczył, zatrząsł samolotem i tablicą przyrządów, jego twarz nabrała takiego rozradowanego wyrazu, że rozczuliłem się tym do reszty. Dałem pełen gaz i kiedy po rozbiegu oderwałem samolot, mój pasażer odwrócił do mnie głowę i coś radośnie wykrzykiwał z uśmiechem na ustach.
Spojrzałem na paliwowskazy skrzydłowe. Starczy – pomyślałem. Zbiornik opadowy miałem pełny. Postanowiłem zrobid miłemu staruszkowi przyjemnośd i przedłużyd lot.
Kiedy poleciałem nad miasto, zaczął przyciskad do szyby kabiny nos, rozpłaszczając go, jak to czynią dzieciaki w tramwaju lub w pociągu. Zniżyłem lot nad miastem wbrew przepisom. Wykrzykiwał, pokazywał rękami, to ubierał to znowu zdejmował okulary.
Poleciałem nad politechnikę, potem nad katedrę, Halę Ludową i jego dzielnicę, gdzie mieszkał.
W gąszczu ulic zabudowanych willami odnalazłem właściwą. Potem poszukałem domu.
Zniżyłem lot aby zobaczył lepiej. Poznał zaraz. Zaczął tak energicznie wymachiwad rękami, że bałem się aby mi nie wyłączył i8skrowników w pierwszej kabinie.
Potem poleciałem z nim nad śluzę, gdzie barki i statki czekały swojej kolejności przepływu. Rozkoszował się lotem. Poleciałem jeszcze z nim nad autostradę i przedmieście miasta.
Był szczęśliwy. Przy powrocie nabrałem większej wysokości, aby mu pokazad panoramę miasta i okolicy. Do lądowania schodziłem ostrożnie, Kiedy przed dolotem do lotniska zobaczyłem samolot komunikacyjny podchodzący do lądowania, w myśl przepisów poczekałem aż wyląduje. Zobaczył go. Zaczął pokazywad lecącą dwu silnikową srebrną maszynę. Przed lądowaniem przeleciałem nad lotniskiem wzdłuż na bardzo małej wysokości. Pokazywał wycieczkę stojącą pod hangarem i promieniał na twarzy. Przy lądowaniu ciekawie patrzył przed siebie, a kiedy koła dotknęły ziemi, wzniósł obie ręce do góry i złożył nad głową w uścisku.
Podkołowałem pod stojącą grupkę i wyłączyłem silnik. Kilka osób wybiegło na spotkanie by pomóc wysiąśd pasażerowi. Potem się zbiegła reszta wycieczki.
Wysiadłem z kabiny, wyskoczyłem na skrzydło i otwarłem owiewkę drugiej.
Wtedy on podniósł na mnie swoje spłowiałe oczy pełne łez i drżącymi wargami wyszeptał tłumiąc szloch: - ja jeszcze chwilkę tu posiedzę – to był wspaniały lot – to był…- to był cudowny lot.
Pan pozwoli, ja chwilkę posiedzę – prosił, a głos wibrował mu na pograniczu szlochu.
Dotykał delikatnie dźwigni i przyrządów. Znowu spojrzał na mnie swymi dobrymi spłowiałymi oczami: - pan pozwoli, jeszcze chwilkę posiedzę – prosił.
Ależ proszę uprzejmie, proszę bardzo, bardzo proszę – mówiłem może nazbyt szybko ze wzruszenia i zeskoczyłem szybko ze skrzydła.
Byłem wzruszony i całkiem zdetonowany tym staruszkiem. A za moimi plecami głos jego wibrował na pograniczu szlochu.
Tylko błagam paostwa, proszę nie mówid żonie, ona by się zapłakała biedulka. Nie mówcie paostwo nikomu. Ona by mogła się rozchorowad z żalu, że ja bez jej wiedzy ryzykowałem ten lot.
Proszę jej nic nie mówid. Ja jeszcze chwilkę tutaj posiedzę. Odszedłem nieco dalej.
Uczucie bólu zwróciło moją uwagę na nogi. Teraz zauważyłem, że moje beżowe spodnie kombinezonu są dołem całe skrwawione. Pochyliłem się, ale widząc idące do mnie trzy kobiety wyprostowałem się nie chcąc zwracad ich uwagi na moje nogi.
Były to koleżanki ostatniej mojej pasażerki. Prowadziły z nami dwiczenia z różnych przedmiotów. Takie same młode jak ona. Zauważyłem, że wiedzą o moich nogach, bo wszystkie trzy bezczelnie się na nie patrzyły.
To co się panu pilotowi – władcy przestworzy stało? – zapytały z filuterną i sztuczną troskliwością. Nic ważnego, prze4jdzie samo, przyschnie jak na piesku. Stałem chwileczkę trochę bezradny i miałem już odejśd kiedy jedna z nich ubrana we fantastycznie kolorowe kraciaste obcisłe spodnie, które podkreślały jej zgrabne nogi i figurę, oraz taki sam serdaczek; - wysunęła się do przodu. Przybliżyła się do mnie i z wydętymi figlarnie ustami zaczęła:
Tak, - z nami to tak króciutko i tylko nad lotniskiem. Nawet nad miasto nie poleciał chociaż kawałeczek. Zbliżyła się jeszcze i zaczęła bid mnie po nosie małą trawką. Nie mówiłem nic przez moment. To ją ośmieliło. Zbliżyła się jeszcze i wyginając kokieteryjnie jedną nogę do przodu rozchylała moje kolana swoim kolanem, zbliżając twarz do mnie mówiła: Paskudnik, brzydal, złośliwiec a nie wygląda na takiego. Potem wzięła mnie pod brodę. Delikatnie ją odsunąłem. Pozostałe dwie dusiły się ze śmiechu. A ona ciągnęła dalej. Z takim starym grzybem to latał po całym województwie. Woził ten stary odwłok śmierdzący cmentarzem:- Zrobiła pauzę a ja czułem że coś się ze mną dzieje Tak, - i było kogo – takie Pruchno w kalesonach, ta…
Nie wytrzymałem i przerwałem. Chciałem rzucid jakimś ciężkim brukowym lub lotniskowym słowem ale opanowałem się w porę. Jestem zboczeocem proszę panią i lubię takie odwłoki śmierdzące cmentarzem – chyba zrozumieliśmy się – prawda?
Jeszcze nie skooczyłem a za plecami odezwały się chrząkania i zobaczyłem większą częśd mieszanego towarzystwa. Staliśmy tak przez moment. Odwróciłem się i słyszałem słowa asystentki z fizyki: - Trochę panie przeholowały, nieprawdaż? Obawiam się że nawet za bardzo dodał jakiś męski głos.
A zaraz za nim czyjś inny: Panie kolego proszę poczekad.
Myślałem , że będzie rozróba i krew napłynęła mi do twarzy. Nie. To on zgarbiony pomalutku szedł w moją stronę. Dosłownie wybiegłem przeciw. Rozłożył ramiona, przygarnął mnie i znów swoim starczym, nieco piskliwym głosem mówił:
Kochany przyjacielu, to był wspaniały lot ten twój i ten ze mną. To było cudowne przeżycie. Ostatni raz latałem w 1930 r. To był jeszcze jeden z niewielu najpiękniejszych dni w życiu.
Dziękuję, stokrotnie dziękuję. Ujął moją głowę w obie dłonie i popatrzył mi swoimi oczami pełnymi łez w moje oczy. Uścisnął i pocałował po ojcowsku w czoło. Kiedy oburącz ściskałem jego dłoo już nic nie mówiliśmy do siebie.
Całe towarzystwo tak jakoś uroczyście milczało. Potem chóralnie zaczęli dziękowad, ale ja nic nie widziałem. Dyskretnie wyjąłem chustkę. Jak obtarłem oczy zobaczyłem poza grupą oddalające się szybkim krokiem cztery kobiety. Wziął mnie pod rękę i tak szliśmy, a cała wycieczka za nami.

Mały Gądów
Jozef Leon Bujak
Wrzesień 1957 r.
( Jan Bochaczewski ) 
.....................................................................................................................................................................
 
JAK ZAMIEŚCIĆ KOMENTARZ, ZAPYTANIE, ... KROK PO KROKU:
  1. W okienku na samym dole strony Prześlij komentarz jako:
  2. Dokonaj stosownego wpisu dotyczącego tekstu na stronie
  3. Wybierz wyróżnik (strzałka dół, otworzy się okienko) Anonimowy
  4. Kliknij na Podgląd tekstu (możesz dokonać poprawek)
  5. Kliknij Zamieść komentarz
  6. Uwaga: proszę podpisać się z imienia nazwiska, bądź tzw. ksywą
Ps. Dziękuję za dokonanie wpisu