30 sierpnia 2011

Skoki spadochronowe. Ekstremalne hobby

 Skoki spadochronowe. Ekstremalne hobby

dodano: 7 sierpnia 2011, 18:15
Gdy z samolotu skacze formacja, może zdarzyć się praktycznie wszystko. Raz jeden ze spadochroniarzy tylko musnął nogą czaszę spadochronu kolegi. Niby nic – ale po wylądowaniu okazało się, że ma otwarte złamanie nogi.
Dziwne? Tylko z pozoru, bo czasza spadochronu napełniona powietrzem jest twarda niczym beton, zaś prędkość spadania to 200 km na godzinę.
- Tej prędkości praktycznie się nie czuje, bo w przestworzach nie ma punktów odniesienia. Silny wiatr, nawet w bezwietrzną pogodę, smaga twarz, czasami osobom o pulchniejszych policzkach skóra mocno zafaluje...- mówi Grażyna "Zosia” Słocińska z Opola. To doświadczona spadochroniarka, niedawno brała udział w próbie bicia rekordu kobiet w skokach formacji RW (chodziło o stworzenie najliczniejszej tzw. formacji spadającej swobodnie).

Sztuka nad sztukami
Rekord bito na lotnisku Aeroklubu Włocławskiego w Kruszynie. To była kolejna próba, bo w 2009 roku paniom udało się zbudować 20-osobową formację. Rok później, również na lotnisku w Kruszynie, 29 pań próbowało pobić ten rekord i choć w ostatnim skoku były blisko celu – ostatecznie nie udało się. Spadochroniarki nie dały jednak za wygraną – stąd ich lipcowe spotkanie.
- Długo myślałam, czy wziąć udział w tej próbie – mówi opolanka. Ma ponad 600 skoków na koncie.

Skakała też w formacjach, ale nie tak dużych: – I tego się bałam, że moje doświadczenie nie jest wystarczające – wyjaśnia.
Bo to jest sztuka – kilkudziesięciu spadochroniarzy spada z ogromną prędkością tuż obok siebie. Muszą się delikatnie złapać i stworzyć wieloosobową figurę. Skaczą z bardzo dużych wysokości, przydaje się więc umiejętność oddychania rozrzedzonym powietrzem. U niektórych przebywanie przez kilkadziesiąt sekund w rozrzedzonym powietrzu (od 4 do 6 tys. metrów) może powodować dekoncentrację.

Skoki spadochronowe – to dla większości śmiertelników - sport ekstremalny, ale skakanie w dużych zespołach – to już ekstremum totalne.
Lot, skok, lot, skok…

Plan bicia rekordu na lotnisku w Kruszynie był opracowany tak, aby zminimalizować wszelkie niedociągnięcia i przypadkowość. Zanim dziewczyny wyruszyły ku niebu, ćwiczyły cały układ… na ziemi. Dla niewtajemniczonych to wyglądało jak jakiś skomplikowany taniec. Ale one nie tańczyły, tylko sekunda po sekundzie powtarzały kolejne etapy budowania formacji. Grażyna została wytypowana do bazy, czyli centrum układu. Wraz z trzema innymi spadochroniarkami miała jako pierwsza znaleźć się w powietrzu, to wokół nich budowano figurę.

- Zaplanowano formację z 26 spadochroniarek - relacjonuje Grażyna. – Ćwiczyłyśmy pod okiem instruktora Dariusza "Dafiego” Filipowskiego, który zresztą pochodzi z Opola.

Po serii symulacji na ziemi spadochroniarki mogły wejść do samolotu i odlecieć. - A dokładnie to weszłyśmy do dwóch maszyn – bo w jednej byśmy się nie zmieściły – mówi opolanka.

Leciały maszynami L-410 Turbolet oraz Cessna 208 Grand Caravan, a ich zmagania dokumentowało dwóch operatorów. Bicie rekordu nie skończyło się na jednym locie.
reklama

Ile to kosztuje:

Kurs:
od 4 tys. do 4,5 tys. złotych (kwota zależy od indywidualnych predyspozycji i szybkości wyuczenia się manewrów w powietrzu, co może wymagać wykonania od 6 do 8 skoków)
Sprzęt:
Jednorazowe wypożyczenie kombinezonu, okularów, wysokościomierza, spadochronu - od 40 zł.
Sam skok z wysokości 4 tys. metrów - 80 zł (za tzw. bilet).
Kupno kompletnego sprzętu średniej jakości - 18 – 20 tys.
- Dotarcie się podczas symulacji naziemnych – to jedno. W powietrzu, gdy do głosu w organizmie dochodzą potężne dawki adrenaliny, wszystko trzeba było jeszcze raz przećwiczyć – mówi Grażyna.

Próby trwały dwa dni. Podczas pierwszych lotów, skacząc z wysokości 4000 metrów, udało się zbudować dwie 13-osobowe formacje, w kolejnych próbach, już z wysokości 4,5 kilometra, spadochroniarki próbowały sformować większą grupę.
- Lot, skok, lądowanie, omówienie próby. Potem – lot, skok, lądowanie i omówienie próby. Trzeba było poznać słabe strony formacji. Jedna z dziewczyn musiała zrezygnować. Nie potrafiła przełamać stresu związanego z biciem rekordu i jej skoki nie były do końca perfekcyjne – mówi spadochroniarka.

Sukces, ale…
W ósmym locie 29 skaczącym dziewczynom (dojechały kolejne spadochroniarki, co pozwoliło zwiększyć formację) udało się zbudować w powietrzu 25-osobową formację. To nie jest pełny sukces, bo w końcu czterem dziewczynom nie udało się zadokować – co wykazały nagrania filmowe. Potem pogoda się załamała, nie można było już dalej skakać.

- Ale i tak ten skok uznano za sukces. Zresztą – nawet gdyby był rekord, to i tak nieoficjalny. Nie wykupiliśmy licencji sportowych – wyjaśnia Grażyna Słocińska. – Oczywiście każda z nas miała stosowne uprawnienia i świadectwa kwalifikacji oraz książeczki z potwierdzonymi skokami - a to są właściwe dokumenty potwierdzające nasze doświadczenie spadochroniarskie.

Decyzja o niewykupieniu licencji sportowych była świadoma. Na forach spadochroniarskich można znaleźć takie opinie: - To papierek, który służyć może jako zakładka do książki. Nic nie daje.

A w sumie trzeba by było za te licencje zapłacić około 6 tysięcy złotych.
Lepiej się nie mylić

- Najważniejsze były nie kosztowne papierki, ale to, co uda się nam robić w powietrzu – mówi opolanka. – Leciały dwa samoloty, jeden obok drugiego, blisko siebie. Nigdy wcześniej nie widziałam tak blisko siebie lecących maszyn. Ale tak musiało być, bowiem należało zrobić wszystko, by dziewczyny wyskoczyły mniej więcej w jednym czasie i w jednym miejscu. W samolotach stałyśmy bardzo ciasno, praktycznie jedna drugiej na plecach. To też po to, aby zminimalizować odstępy w skokach.

Cztery dziewczyny z bazy – w tym Grażyna – w powietrzu złapały się za ramiona i leciały w dół, czekając, aż do nich dołączą – wedle scenariusza ustalonego podczas naziemnych prób – kolejni skoczkowie.

- Trzeba być skupionym, nie rozglądać się, nie być rozkojarzonym. Przez cały czas spadania patrzyłam w twarz swej partnerki z naprzeciwka, tylko kątem oka obserwowałam, jak dochodzą do nas kolejne osoby - mówi Grażyna.
Musiały sterować ciałem, aby trafić w odpowiednim momencie w odpowiednie miejsce formacji.

- Można przyśpieszyć lub zwolnić w zależności od tego jak się wygnie nogi i ręce – mówi spadochroniarka z Opola.
Jeśli ktoś nie wyhamuje na czas na wysokości tworzącej się właśnie formacji, może uderzyć w nią i rozbić, może dość do poważnych kontuzji. Tu każdy element jest ważny i jest jak w dominie: jeśli zawiedzie najdrobniejszy szczegół - to posypie się cały układ. - By zbudować taką grupę nie wystarczy tylko bezpiecznie oddzielić się od samolotu i płasko spadać. Sylwetka musi być wyjątkowo stabilna, pewna, trzeba też umieć szybko dochodzić do bazy, błyskawicznie reagować na zmiany prędkości innych skoczków oraz rozejść się, by otworzyć spadochron w bezpiecznej separacji od innych – dodaje opolanka .– My, dziewczyny z bazy, otwierałyśmy spadochrony na wysokości 800-1000 m.

Swobodne spadanie (bez otwartego spadochronu) trwa do 60 sekund. Utrzymanie formacji musi trwać co najmniej sekundę. Potem jest czas na rozłożenie formacji i otworzenie spadochronów. W zależności od położenia w formacji skoczkowie mają na to od 5 do 15 sekund. Praktycznie czasu na pomyłki – nie ma.

Tłum w powietrzu
Wyczyn spadochroniarek nie był końcem polskich grupowych rekordów. W minionym tygodniu polscy skoczkowie w towarzystwie kolegów z innych krajów pobili kolejny rekord Polski– udało się stworzyć formację 113 skoczków.
– Wydaje się, że niejeden z polskich skoczków ma chrapkę na udział w biciu rekordu w Dubaju, zaplanowanym na 2013 rok. Tam figurę spróbuje ułożyć 500 spadochroniarzy. Ja już jednak tam nie polecę… To dla mnie za duży "tłum” w powietrzu – śmieje się opolanka.
Skaczę, bo lubię się przewietrzyć - mówi Grażyna "Zosia” Słucińska. Skaczę, bo lubię się przewietrzyć - mówi Grażyna „Zosia” Słucińska. (fot. archiwum prywatne)
Do tej pory największy spadochronowy rekord to formacja złożona z 400 skoczków utworzona w Tajlandii w 2006 roku. Udało się dzięki bezpośredniemu zaangażowaniu króla Tajlandii, który jako zwierzchnik sił zbrojnych udostępniał samoloty transportowe mogące zabrać na pokład 100 spadochroniarzy.

Lubię się przewietrzyć
Grażyna zaczęła skakać we wczesnych latach dziewięćdziesiątych – jako nastolatka chodziła z koleżanką na siłownię i usłyszała od ćwiczących tam panów, że w Aeroklubie Opolskim organizowany jest kurs spadochroniarski. Też postanowiły wziąć w nim udział.

- Rodzice nie byli zdziwieni, bo już wcześniej trenowałam sport niekojarzący się z kobietami - strzelectwo. – mówi. Bardziej zdumione miny mieli instruktorzy na lotnisku. To był przełomowy rok: na kursie spadochroniarskim pojawiła się jedna dziewczyna, a na szybowcowym "aż” 5. - Instruktorzy nie ukrywali, że teraz, z uwagi na obecność płci pięknej, muszą się inaczej zachowywać, bardziej uważać na gesty i słowa... Ale i tak, bywało, że wymknęło się im jakieś drobne przekleństwo - mówi opolanka. Podkreśla, że to jest sport jak najbardziej dla kobiet. – O zdrowie trzeba dbać, ale nie trzeba mieć wielkich muskułów ani dźwigać ciężarów, aby skakać ze spadochronem.

Dziś ma na koncie ponad sześćset skoków, ale najbardziej pamięta oczywiście swój pierwszy:

- Skakałam z samolotu o nazwie Gawron, w którym najpierw musiałam wyjść na stopień, na zewnątrz, przytrzymać się drzwi i zastrzału, a dopiero potem skoczyć. Dostałam potężną dawkę adrenaliny. Ale zrobiłam to, bo przecież wcześniej skoczyła cała moja grupa. Tak, tak – dziewczyn wcale nie puszczano przodem.
Dotąd najdłużej spadała przez minutę i dwadzieścia sekund, gdy skoczyła z wysokości pięciu tysięcy metrów. - Fajnie jest poganiać się po niebie, zobaczyć obok siebie w przestworzach znajomą twarz, może jakąś formację zrobić... – mówi.

A na pytanie, czemu skacze – niezmiennie od lat odpowiada - Bo lubię się porządnie "przewietrzyć”, tak do czasu do czasu.

Skoki spadochronowe. Ekstremalne hobby

 Skoki spadochronowe. Ekstremalne hobby

dodano: 7 sierpnia 2011, 18:15
Gdy z samolotu skacze formacja, może zdarzyć się praktycznie wszystko. Raz jeden ze spadochroniarzy tylko musnął nogą czaszę spadochronu kolegi. Niby nic – ale po wylądowaniu okazało się, że ma otwarte złamanie nogi.
Dziwne? Tylko z pozoru, bo czasza spadochronu napełniona powietrzem jest twarda niczym beton, zaś prędkość spadania to 200 km na godzinę.
- Tej prędkości praktycznie się nie czuje, bo w przestworzach nie ma punktów odniesienia. Silny wiatr, nawet w bezwietrzną pogodę, smaga twarz, czasami osobom o pulchniejszych policzkach skóra mocno zafaluje...- mówi Grażyna "Zosia” Słocińska z Opola. To doświadczona spadochroniarka, niedawno brała udział w próbie bicia rekordu kobiet w skokach formacji RW (chodziło o stworzenie najliczniejszej tzw. formacji spadającej swobodnie).

Sztuka nad sztukami
Rekord bito na lotnisku Aeroklubu Włocławskiego w Kruszynie. To była kolejna próba, bo w 2009 roku paniom udało się zbudować 20-osobową formację. Rok później, również na lotnisku w Kruszynie, 29 pań próbowało pobić ten rekord i choć w ostatnim skoku były blisko celu – ostatecznie nie udało się. Spadochroniarki nie dały jednak za wygraną – stąd ich lipcowe spotkanie.
- Długo myślałam, czy wziąć udział w tej próbie – mówi opolanka. Ma ponad 600 skoków na koncie.

Skakała też w formacjach, ale nie tak dużych: – I tego się bałam, że moje doświadczenie nie jest wystarczające – wyjaśnia.
Bo to jest sztuka – kilkudziesięciu spadochroniarzy spada z ogromną prędkością tuż obok siebie. Muszą się delikatnie złapać i stworzyć wieloosobową figurę. Skaczą z bardzo dużych wysokości, przydaje się więc umiejętność oddychania rozrzedzonym powietrzem. U niektórych przebywanie przez kilkadziesiąt sekund w rozrzedzonym powietrzu (od 4 do 6 tys. metrów) może powodować dekoncentrację.

Skoki spadochronowe – to dla większości śmiertelników - sport ekstremalny, ale skakanie w dużych zespołach – to już ekstremum totalne.
Lot, skok, lot, skok…

Plan bicia rekordu na lotnisku w Kruszynie był opracowany tak, aby zminimalizować wszelkie niedociągnięcia i przypadkowość. Zanim dziewczyny wyruszyły ku niebu, ćwiczyły cały układ… na ziemi. Dla niewtajemniczonych to wyglądało jak jakiś skomplikowany taniec. Ale one nie tańczyły, tylko sekunda po sekundzie powtarzały kolejne etapy budowania formacji. Grażyna została wytypowana do bazy, czyli centrum układu. Wraz z trzema innymi spadochroniarkami miała jako pierwsza znaleźć się w powietrzu, to wokół nich budowano figurę.

- Zaplanowano formację z 26 spadochroniarek - relacjonuje Grażyna. – Ćwiczyłyśmy pod okiem instruktora Dariusza "Dafiego” Filipowskiego, który zresztą pochodzi z Opola.

Po serii symulacji na ziemi spadochroniarki mogły wejść do samolotu i odlecieć. - A dokładnie to weszłyśmy do dwóch maszyn – bo w jednej byśmy się nie zmieściły – mówi opolanka.

Leciały maszynami L-410 Turbolet oraz Cessna 208 Grand Caravan, a ich zmagania dokumentowało dwóch operatorów. Bicie rekordu nie skończyło się na jednym locie.
reklama

Ile to kosztuje:

Kurs:
od 4 tys. do 4,5 tys. złotych (kwota zależy od indywidualnych predyspozycji i szybkości wyuczenia się manewrów w powietrzu, co może wymagać wykonania od 6 do 8 skoków)
Sprzęt:
Jednorazowe wypożyczenie kombinezonu, okularów, wysokościomierza, spadochronu - od 40 zł.
Sam skok z wysokości 4 tys. metrów - 80 zł (za tzw. bilet).
Kupno kompletnego sprzętu średniej jakości - 18 – 20 tys.
- Dotarcie się podczas symulacji naziemnych – to jedno. W powietrzu, gdy do głosu w organizmie dochodzą potężne dawki adrenaliny, wszystko trzeba było jeszcze raz przećwiczyć – mówi Grażyna.

Próby trwały dwa dni. Podczas pierwszych lotów, skacząc z wysokości 4000 metrów, udało się zbudować dwie 13-osobowe formacje, w kolejnych próbach, już z wysokości 4,5 kilometra, spadochroniarki próbowały sformować większą grupę.
- Lot, skok, lądowanie, omówienie próby. Potem – lot, skok, lądowanie i omówienie próby. Trzeba było poznać słabe strony formacji. Jedna z dziewczyn musiała zrezygnować. Nie potrafiła przełamać stresu związanego z biciem rekordu i jej skoki nie były do końca perfekcyjne – mówi spadochroniarka.

Sukces, ale…
W ósmym locie 29 skaczącym dziewczynom (dojechały kolejne spadochroniarki, co pozwoliło zwiększyć formację) udało się zbudować w powietrzu 25-osobową formację. To nie jest pełny sukces, bo w końcu czterem dziewczynom nie udało się zadokować – co wykazały nagrania filmowe. Potem pogoda się załamała, nie można było już dalej skakać.

- Ale i tak ten skok uznano za sukces. Zresztą – nawet gdyby był rekord, to i tak nieoficjalny. Nie wykupiliśmy licencji sportowych – wyjaśnia Grażyna Słocińska. – Oczywiście każda z nas miała stosowne uprawnienia i świadectwa kwalifikacji oraz książeczki z potwierdzonymi skokami - a to są właściwe dokumenty potwierdzające nasze doświadczenie spadochroniarskie.

Decyzja o niewykupieniu licencji sportowych była świadoma. Na forach spadochroniarskich można znaleźć takie opinie: - To papierek, który służyć może jako zakładka do książki. Nic nie daje.

A w sumie trzeba by było za te licencje zapłacić około 6 tysięcy złotych.
Lepiej się nie mylić

- Najważniejsze były nie kosztowne papierki, ale to, co uda się nam robić w powietrzu – mówi opolanka. – Leciały dwa samoloty, jeden obok drugiego, blisko siebie. Nigdy wcześniej nie widziałam tak blisko siebie lecących maszyn. Ale tak musiało być, bowiem należało zrobić wszystko, by dziewczyny wyskoczyły mniej więcej w jednym czasie i w jednym miejscu. W samolotach stałyśmy bardzo ciasno, praktycznie jedna drugiej na plecach. To też po to, aby zminimalizować odstępy w skokach.

Cztery dziewczyny z bazy – w tym Grażyna – w powietrzu złapały się za ramiona i leciały w dół, czekając, aż do nich dołączą – wedle scenariusza ustalonego podczas naziemnych prób – kolejni skoczkowie.

- Trzeba być skupionym, nie rozglądać się, nie być rozkojarzonym. Przez cały czas spadania patrzyłam w twarz swej partnerki z naprzeciwka, tylko kątem oka obserwowałam, jak dochodzą do nas kolejne osoby - mówi Grażyna.
Musiały sterować ciałem, aby trafić w odpowiednim momencie w odpowiednie miejsce formacji.

- Można przyśpieszyć lub zwolnić w zależności od tego jak się wygnie nogi i ręce – mówi spadochroniarka z Opola.
Jeśli ktoś nie wyhamuje na czas na wysokości tworzącej się właśnie formacji, może uderzyć w nią i rozbić, może dość do poważnych kontuzji. Tu każdy element jest ważny i jest jak w dominie: jeśli zawiedzie najdrobniejszy szczegół - to posypie się cały układ. - By zbudować taką grupę nie wystarczy tylko bezpiecznie oddzielić się od samolotu i płasko spadać. Sylwetka musi być wyjątkowo stabilna, pewna, trzeba też umieć szybko dochodzić do bazy, błyskawicznie reagować na zmiany prędkości innych skoczków oraz rozejść się, by otworzyć spadochron w bezpiecznej separacji od innych – dodaje opolanka .– My, dziewczyny z bazy, otwierałyśmy spadochrony na wysokości 800-1000 m.

Swobodne spadanie (bez otwartego spadochronu) trwa do 60 sekund. Utrzymanie formacji musi trwać co najmniej sekundę. Potem jest czas na rozłożenie formacji i otworzenie spadochronów. W zależności od położenia w formacji skoczkowie mają na to od 5 do 15 sekund. Praktycznie czasu na pomyłki – nie ma.

Tłum w powietrzu
Wyczyn spadochroniarek nie był końcem polskich grupowych rekordów. W minionym tygodniu polscy skoczkowie w towarzystwie kolegów z innych krajów pobili kolejny rekord Polski– udało się stworzyć formację 113 skoczków.
– Wydaje się, że niejeden z polskich skoczków ma chrapkę na udział w biciu rekordu w Dubaju, zaplanowanym na 2013 rok. Tam figurę spróbuje ułożyć 500 spadochroniarzy. Ja już jednak tam nie polecę… To dla mnie za duży "tłum” w powietrzu – śmieje się opolanka.
Skaczę, bo lubię się przewietrzyć - mówi Grażyna "Zosia” Słucińska. Skaczę, bo lubię się przewietrzyć - mówi Grażyna „Zosia” Słucińska. (fot. archiwum prywatne)
Do tej pory największy spadochronowy rekord to formacja złożona z 400 skoczków utworzona w Tajlandii w 2006 roku. Udało się dzięki bezpośredniemu zaangażowaniu króla Tajlandii, który jako zwierzchnik sił zbrojnych udostępniał samoloty transportowe mogące zabrać na pokład 100 spadochroniarzy.

Lubię się przewietrzyć
Grażyna zaczęła skakać we wczesnych latach dziewięćdziesiątych – jako nastolatka chodziła z koleżanką na siłownię i usłyszała od ćwiczących tam panów, że w Aeroklubie Opolskim organizowany jest kurs spadochroniarski. Też postanowiły wziąć w nim udział.

- Rodzice nie byli zdziwieni, bo już wcześniej trenowałam sport niekojarzący się z kobietami - strzelectwo. – mówi. Bardziej zdumione miny mieli instruktorzy na lotnisku. To był przełomowy rok: na kursie spadochroniarskim pojawiła się jedna dziewczyna, a na szybowcowym "aż” 5. - Instruktorzy nie ukrywali, że teraz, z uwagi na obecność płci pięknej, muszą się inaczej zachowywać, bardziej uważać na gesty i słowa... Ale i tak, bywało, że wymknęło się im jakieś drobne przekleństwo - mówi opolanka. Podkreśla, że to jest sport jak najbardziej dla kobiet. – O zdrowie trzeba dbać, ale nie trzeba mieć wielkich muskułów ani dźwigać ciężarów, aby skakać ze spadochronem.

Dziś ma na koncie ponad sześćset skoków, ale najbardziej pamięta oczywiście swój pierwszy:

- Skakałam z samolotu o nazwie Gawron, w którym najpierw musiałam wyjść na stopień, na zewnątrz, przytrzymać się drzwi i zastrzału, a dopiero potem skoczyć. Dostałam potężną dawkę adrenaliny. Ale zrobiłam to, bo przecież wcześniej skoczyła cała moja grupa. Tak, tak – dziewczyn wcale nie puszczano przodem.
Dotąd najdłużej spadała przez minutę i dwadzieścia sekund, gdy skoczyła z wysokości pięciu tysięcy metrów. - Fajnie jest poganiać się po niebie, zobaczyć obok siebie w przestworzach znajomą twarz, może jakąś formację zrobić... – mówi.

A na pytanie, czemu skacze – niezmiennie od lat odpowiada - Bo lubię się porządnie "przewietrzyć”, tak do czasu do czasu.

Satelita wyśledzi, kto ma nowy dom



Satelita wyśledzi, kto ma nowy dom

Przemysław Jedlecki
2011-08-25, ostatnia aktualizacja 2011-08-25 17:32


Władze Gliwic wydały 55 tys. zł na szczegółowe zdjęcia satelitarne miasta. Inwestycja zwróci się na pewno, bo dzięki fotografiom już znaleziono kilka dużych firm, które nie płacą podatku od nieruchomości. - Ściągniemy z nich co najmniej milion złotych - mówią w magistracie.

Za pomocą satelity obfotografowano niemal całe Gliwice. Jak mówi Andrzej Kotłowski, kierownik referatu Miejskiego Systemu Informacji Przestrzennej, zdjęcia są wykonane w wysokiej rozdzielczości, wszystko na nich widać z dokładnością do pół metra. - Da się rozpoznać nawet marki samochodów - zapewnia urzędnik.

Specjaliści podzielili miasto na niewielkie kwadraty (500 na 500 m) i po kolei dokładnie im się przyglądali. Sprawdzali, czy znajdujące się w nich budynki mają taką powierzchnię, jaką zgłosili w magistracie ich właściciele, albo czy w ogóle figurują w ewidencji. Wszystko po to, by przekonać się, czy firmy i gliwiczanie uczciwie płacą podatki od nieruchomości.

Efekty akcji zaskoczyły samych urzędników. Okazało się, że w Gliwicach "po cichu" przybyło ponad 1,3 tys. budynków, a niemal 500 kolejnych przebudowano. - Nie oznacza to, że właściciele wszystkich tych budynków nie powiedzieli prawdy. Sprawy musimy wyjaśnić. Część nieruchomości może być zgłoszona do opodatkowania, ale może ich nie być w ewidencji budynków i stąd rozbieżności - zastrzega Anna Knyps, naczelniczka gliwickiego wydziału podatków i opłat. Urzędnicy przyznają jednak, że nieprawidłowości dotyczą głównie firm. Ich właściciele czasem nie wpuszczali na swój teren urzędników i gdzieś na tyłach stawiali nowe hale lub wiaty.

- Już po kilkunastu minutach oglądania zdjęć wydatek na ich kupno i opracowanie zwrócił się. Znaleźliśmy kilka firm, które mają nowe budynki, a nasze służby podatkowe o tym nie wiedziały. Ściągniemy z nich około milion złotych zaległych podatków - mówi Kotłowski.

Knyps podkreśla, że wkrótce wielu podatników może się spodziewać wezwań do złożenia wyjaśnień. - Możemy zażądać zaległych podatków do pięciu lat wstecz - przypomina


Więcej... http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35019,10174036,Satelita_wysledzi__kto_ma_nowy_dom.html#ixzz1WWv0kWDK

Satelita wyśledzi, kto ma nowy dom



Satelita wyśledzi, kto ma nowy dom

Przemysław Jedlecki
2011-08-25, ostatnia aktualizacja 2011-08-25 17:32


Władze Gliwic wydały 55 tys. zł na szczegółowe zdjęcia satelitarne miasta. Inwestycja zwróci się na pewno, bo dzięki fotografiom już znaleziono kilka dużych firm, które nie płacą podatku od nieruchomości. - Ściągniemy z nich co najmniej milion złotych - mówią w magistracie.

Za pomocą satelity obfotografowano niemal całe Gliwice. Jak mówi Andrzej Kotłowski, kierownik referatu Miejskiego Systemu Informacji Przestrzennej, zdjęcia są wykonane w wysokiej rozdzielczości, wszystko na nich widać z dokładnością do pół metra. - Da się rozpoznać nawet marki samochodów - zapewnia urzędnik.

Specjaliści podzielili miasto na niewielkie kwadraty (500 na 500 m) i po kolei dokładnie im się przyglądali. Sprawdzali, czy znajdujące się w nich budynki mają taką powierzchnię, jaką zgłosili w magistracie ich właściciele, albo czy w ogóle figurują w ewidencji. Wszystko po to, by przekonać się, czy firmy i gliwiczanie uczciwie płacą podatki od nieruchomości.

Efekty akcji zaskoczyły samych urzędników. Okazało się, że w Gliwicach "po cichu" przybyło ponad 1,3 tys. budynków, a niemal 500 kolejnych przebudowano. - Nie oznacza to, że właściciele wszystkich tych budynków nie powiedzieli prawdy. Sprawy musimy wyjaśnić. Część nieruchomości może być zgłoszona do opodatkowania, ale może ich nie być w ewidencji budynków i stąd rozbieżności - zastrzega Anna Knyps, naczelniczka gliwickiego wydziału podatków i opłat. Urzędnicy przyznają jednak, że nieprawidłowości dotyczą głównie firm. Ich właściciele czasem nie wpuszczali na swój teren urzędników i gdzieś na tyłach stawiali nowe hale lub wiaty.

- Już po kilkunastu minutach oglądania zdjęć wydatek na ich kupno i opracowanie zwrócił się. Znaleźliśmy kilka firm, które mają nowe budynki, a nasze służby podatkowe o tym nie wiedziały. Ściągniemy z nich około milion złotych zaległych podatków - mówi Kotłowski.

Knyps podkreśla, że wkrótce wielu podatników może się spodziewać wezwań do złożenia wyjaśnień. - Możemy zażądać zaległych podatków do pięciu lat wstecz - przypomina


Więcej... http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35019,10174036,Satelita_wysledzi__kto_ma_nowy_dom.html#ixzz1WWv0kWDK